Panią Alinę Rumun, przyjaciółkę mojej Mamy, znałem odkąd sięga moja pamięć. Była naszą (moją i moich dwóch braci) nieformalną „ciotką”. A ona z kolei żyła nieformalnym dziełem stworzonym przez „cioteczkę” – Hannę Chrzanowską. Wobec tego, w miarę naszego dorastania, zaczęła nas wciągać w to, czym żyła: w pomoc przewlekle chorym po domach, suterenach, oficynach starego Krakowa…
W tworzeniu tego dzieła pani Chrzanowska znalazła oparcie w księdzu profesorze, potem biskupie, arcybiskupie, wreszcie kardynale Karolu Wojtyle. Z dziejów ich wzajemnych relacji w moją pamięć zapadło kilka obrazków, szczególnie dwa, które tu postaram się odmalować (z pamięci).
Odrobinę szczęścia w miłości
Późną wiosną 1967 r. u księży salwatorianów w Trzebini trwały właśnie rekolekcje dla chorych. Były one okazją, by ludzie od lat uwięzieni w swoich mieszkaniach mogli przeżyć parę dni w oderwaniu od ponurej codzienności, mieć szansę na odnowę duchową, psychiczną, na trochę święta. Posługiwałem tam (chłopak na rok przed maturą) głównie przy noszeniu chorych z piętra na piętro, gdyż dom rekolekcyjny nie miał windy. Właśnie wtedy nowo kreowany kardynał wracał z Rzymu po odebraniu purpurowego biretu (kapeluszy już wtedy chyba nie rozdawano). Wracał pociągiem przez Wiedeń i Zebrzydowice. Z drogi dał znać pani Hannie, że wysiądzie z pociągu w Trzebini, żeby się spotkać z chorymi. Więc najpierw Msza Święta. Trzeba zgromadzić możliwie wszystkich chorych na pierwszym piętrze domu, gdzie da się zaimprowizować kaplicę. (Jednym z zadań pomocników takich jak ja jest przenieść na ten poziom z góry i z dołu takich, co sami nie przejdą po schodach. Jest w tym celu odpowiednia „lektyka” z krzesła i dwóch drągów). Po Mszy – spotkanie kardynała z chorymi. Spotkania indywidualne, rozmowy dłuższe lub krótsze pewnie nie rzadko połączone ze spowiedzią. Na koniec tych spotkań Karol Wojtyła rzuca: „to teraz pośpiewamy”. Ktoś z opiekunów proponuje tytuł jakiejś pieśni pobożnej, ale odpowiedź jest zdecydowanie negatywna: dość już było pobożności. I nowo kreowany kardynał intonuje: „O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna, kiedy z pączka zamienia się w kwiat?”. Natychmiast obecna wśród opiekunów gitara próbuje się dostroić, chwycić odpowiedni akord, a coraz śmielszy i liczniejszy chórek podchwytuje i ciągnie dalej: „Kiedy śpi, gdy się ocknie, za czym tęskni najmocniej, czego chce, aby dał jej świat? Odrobinę szczęścia w miłości, odrobinę serca czyjegoś, jedną małą chwilę radości, przy boku kochanego”. Rozglądam się i (wstyd powiedzieć) mam łzy w oczach. Widzę, jak to o czym śpiewają zgodnie purpurat, zespół prowadzący łącznie z siostrami zakonnymi, a przede wszystkim chore na wózkach, krzesłach i łóżkach wypełnia się treścią i ich życia, ich wspomnień i marzeń, często pewnie boleśnie niespełnionych: „Stanąć z nim na ślubnym kobiercu, nawet łzami zalać się…”. Dla mnie wówczas to absolutna nowość. Łowię okiem panią Hannę. Widać, że się cieszy, że oczekiwała od kardynała Karola czegoś w tym stylu właśnie. Wtedy nie umiałbym tak tego nazwać, ale poczułem, że to właśnie jest Boży Kościół. Ten, którego Głową jest Chrystus.
To pierwszy obrazek. Drugi – po odejściu „Cioteczki” z tej ziemi.
Jeśli ona by nie miała być świętą, to nie rozumiem, czym jest świętość
Dzień jest wyjątkowo brzydki, jak na tę porę roku (2 maja 1973 r.). Zimno, mżawka. Niewielki kościół sióstr karmelitanek naprzeciw domu przy Łobzowskiej, gdzie mieszkała Pani Chrzanowska, gdzie też parę razy w ostatnich latach wpadłem prosić o pomoc, bo nie umiałem sobie poradzić z problemami chorych, którym służyłem pomocą, i gdzie zostałem za każdym razem wysłuchany z uwagą, gdzie otrzymałem potem krótkie, ale trafne wskazówki. Ten kościółek w momencie, gdy się zjawiłem, był już nabity po brzegi tymi chorymi, którym najbardziej deszcz mógłby zaszkodzić. Wypełniony po brzegi był też niewielki skwer przed kościołem… Wszyscyśmy trwali w oczekiwaniu na księdza kardynała, który, jak się to często zdarzało, spóźniał się. Opóźnienie początku ceremonii pogrzebowych jeszcze wzrosło, kiedy nadjechał, bo szedł ku zakrystii co chwilę przystając przy którymś lub którejś z chorych, błogosławiąc lub zamieniając także parę słów. Trwało to i trwało, ale tymczasem deszcz (prawie) ustał, niebo pojaśniało, słońce dawało poznać, że chce się przebić przez chmury.
Zaczęła się Msza pogrzebowa. Na zewnątrz można było złowić tylko niektóre frazy. Chyba dotarł do mojej świadomości początek kazania: „Dziękujemy Ci, Pani Anno, za to, że byłaś wśród nas, że byłaś taka, jaka byłaś. Dziękują Ci za to chorzy, dziękują Ci za to opiekunki chorych, siostry zakonne, pielęgniarki, młodzież akademicka – cały Kościół krakowski. Dziękuję Ci za to jako biskup Kościoła krakowskiego. Byłaś dla mnie ogromną pomocą i oparciem”. Od tego momentu moje myśli poszybowały w przeszłość. Krążyły wokół wspomnień o niej. Resztę kazania doczytałem chyba potem w „Tygodniku Powszechnym”. Ale myśli miałem – jak się okazuje – zbieżne z tym, co w kazaniu było istotne, a co było przytoczeniem jej przesłania do stworzonego przez nią zespołu: „Niech Ksiądz Arcybiskup powie im, że fakt mojego odejścia w niczym nie może umniejszyć ich zapału, że ja im tylko pomogłam, a teraz muszą się trzymać same naszej linii pielęgnowania ludzi w ich psychofizycznym całokształcie, służenia prostą obsługą, umiejętną, mądrą, ale właśnie prostą. Niech się trzymają razem, niech stanowią jedno, niech się cieszą radością z miłosierdzia – jak mówi św. Paweł; ale niech też – jak On zaleca – płaczą z płaczącymi”. W trakcie Eucharystii słońce – na chwilę tylko, ale wyraźnie – przebiło się przez wszystkie mgły i mroki i rzuciło swe światło na Hostię uniesioną nad głowę celebransa. Dźwięczały mi tymczasem wciąż w uszach ostatnie słowa kaznodziei. Po wyrażeniu nadziei na pomyślną przyszłość jej dzieła wśród nas, powiedział: „nade wszystko myślimy z ufnością, z nadzieją o tej Twojej teraźniejszości, która się zaczęła razem ze śmiercią i poprzez śmierć, do której weszłaś tak przygotowana, tak właściwie bardzo pragnąca już odejść […]. Modlimy się za Ciebie, ażeby światłość wiekuista świeciła Ci, ażebyś znalazła wieczny odpoczynek, ażeby się wypełniło do końca Twoje powołanie; ażebyś spotkała Tego, którego tak bardzo pragnęła Twoja dusza poprzez wszystkie pragnienia życia na ziemi”. Zelektryzowało mnie, że właściwie mówił o Cioteczce tak, jak się mówi o świętych, ale jednocześnie jakby z pewnym wahaniem w głosie. Wtedy westchnąłem patrząc ku niebu: „Panie Boże, jeśli ona by nie miała być świętą, to nie rozumiem, czym jest świętość”.
x. Łukasz Kamykowski
Mt 5,14 | Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego przygotowuje na swoją ekspozycji stałej strefę wystawienniczą INNOWATOR, poświęconą krakowskiemu okresowi Karola Wojtyły (1946-1978), począwszy od jego święceń kapłańskich aż do konklawe, które wybrało go na papieża. W związku z tym publikujemy cykl artykułów, związanych z tym okresem. Powyższy artykuł został napisany na naszą prośbę przez x. prof. Łukasza Kamykowskiego – wybitnego teologa z Uniwersytetu Jana Pawła II w Krakowie, jednego z wolontariuszy Hanny Chrzanowskiej, wówczas studenta matematyki Uniwersytetu Jagiellońskiego.