MARIA ZBORALSKA: Pan Profesor miał też szczęście znać Josepha Ratzingera – Benedykta XVI. W jakich okolicznościach się poznaliście?
STANISŁAW GRYGIEL: Kardynała Ratzingera poznałem dopiero w Rzymie. Znałem go jako wielkiego teologa i współzałożyciela międzynarodowego czasopisma „Communio”, z którym na polecenie kardynała Karola Wojtyły współpracowałem, próbując wcisnąć polską wersję tego pisma w komunistyczną rzeczywistość w Polsce. Niestety, bezskutecznie. Władze milcząco odmawiały pozwolenia. Dopiero po wydarzeniach sierpniowych pozwolenie otrzymali ojcowie pallotyni, ale wtedy ja już byłem w Rzymie.
Po raz pierwszy spotkałem kardynała Ratzingera podczas jednego z zebrań u papieża. Omawiano jakiś dokument papieski. Uderzyła mnie wtedy skromność i pokora wielkiego teologa. Mówił mało: dwa, trzy zdania, ale takie, że zmuszały innych do przemyślenia na nowo tego, co powiedzieli. Tkwi mi w pamięci jedna dyskusja z papieżem, którą kontynuowaliśmy w czasie obiadu u niego. Kardynał zabrał głos na końcu. Mówił niby o innym problemie, ale czułem, że dotknął istoty rzeczy, tak że w dokumencie trzeba będzie ją inaczej wyartykułować. Kiedy wszyscy wyszli z jadalni, papież zatrzymał mnie na progu krótkim zdaniem: „Kardynał Ratzinger nie zgadza się w tym punkcie. Trzeba to jeszcze raz przemyśleć”.
Jak Pan Profesor określiłby stosunek łączący Jana Pawła II i kardynała Ratzingera?
Łączyło ich wspólne wyczucie spraw człowieka ukierunkowanego Boga. Miłość człowieka w Bogu, a Boga w człowieku dała początek wielkiej filozofii Karola Wojtyły oraz wielkiej teologii Josepha Ratzingera. Dlatego oni czuli się dobrze ze sobą. Wystarczyło im parę słów, żeby porozumieć się w rzeczach istotnych dla wiary Kościoła w Boga i w człowieka. Na tej wierze osadzona była ich przyjaźń, nad którą obydwaj pracowali. Oni ją ustawicznie tworzyli. Byli podobni, a jednocześnie bardzo różni.
Kardynał Ratzinger jest wielkim erudytą. Długie lata spędził na katedrach uniwersyteckich. Miał czas poznać dzieła wielkich myślicieli. Nikt nie zamykał przed nim dostępu do nowych książek. Karol Wojtyła natomiast studiował samotnie najpierw w tajnym seminarium podczas niemieckiej okupacji, a potem, po dwóch latach pobytu na Zachodzie, znowu musiał zadowalać się książkami, które docierały do nas od przypadku do przypadku. Według mnie kardynał Karol Wojtyła, będąc mistykiem i poetą, miał większe metafizyczne wyczucie rzeczywistości. Kardynał Ratzinger natomiast znał więcej tego, co inni o niej powiedzieli. Podczas jednej z wieczornych wędrówek w podkrakowskich lasach usłyszałem od kardynała Wojtyły mniej więcej tę samą uwagę, kiedy dotknęliśmy różnicy pomiędzy jego filozofowaniem a filozofowaniem jednego z nieżyjących już profesorów Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.
Dlaczego, zdaniem pana profesora, papieżowi zależało na bliskiej współpracy z kardynałem Ratzingerem?
Jan Paweł II od razu zdał sobie sprawę z konieczności ściągnięcia kardynała Ratzingera do Rzymu. Dla papieża było jasne, że jego mistyczne i metafizyczne wyczucie ludzkiej i Bożej rzeczywistości musi być osadzone w głębokiej teologicznej znajomości Tradycji, jeżeli ma on służyć Kościołowi, który nie od dziś wsłuchuje się wiarą i rozumem w Słowo Boga, w Chrystusa. Prosił więc usilnie kardynała Ratzingera, by przybył do Watykanu. Nie od razu udało mu się go przekonać. Sądzę, że pontyfikat Jana Pawła II nie do końca byłby takim, jakim był, gdyby kardynał Ratzinger pozostał był w Monachium. Ponadto prawdopodobnie nie mielibyśmy potem równie wielkiego pontyfikatu Benedykta XVI.
Jan Paweł II wypowiadał się wprost o kardynale Ratzingerze?
Nie. Dawał jednak niedwuznacznie do zrozumienia, że kardynał Joseph Ratzinger był dla niego autorytetem. Widać to było w sposobie zwracania się do kardynała, we wpatrywaniu się w niego, kiedy zabierał głos. Papieżowi zależało bardzo na poznaniu tego, jak kardynał Ratzinger widział niektóre „momenty” jego papieskiego nauczania. Kardynał Ratzinger nie zawsze był tego samego zdania co Jan Paweł II. Zawsze jednak, proszony o wypowiedź, wyrażał się z wielkim respektem dla papieża. On także był świadom tego, w czym papież go przewyższał. Powiedziałbym tak: Jan Paweł II miał słuch poetycki, a kardynał Ratzinger muzyczny. Spotykali się gdzieś wyżej, ponad poetyckimi i muzycznymi słowami, a przede wszystkim ponad erudycją. Spotykali się tam, gdzie panuje harmonia wiary i rozumu – fides et ratio.
A czy pan profesor pamięta swoją pierwszą rozmowę z kardynałem Ratzingerem poza kontekstem spotkań u Jana Pawła II?
Trudno mi dzisiaj powiedzieć, kiedy pierwszy raz rozmawiałem prywatnie z kardynałem Ratzingerem. Nie wszystkie moje spotkania z nim miały charakter prywatny. Na początku zawsze był jakiś powód, by prosić go o spotkanie. Z okazji rocznicy „Znaku” moi redakcyjni przyjaciele prosili mnie o pomoc w zorganizowaniu w Rzymie spotkania, konferencji, na którą może udałoby się zaprosić kardynała Ratzingera. Najpierw wraz z moją żoną udałem się z prośbą o pomoc Joseph Ratzinger – Benedykt XVI do kardynała Paula Pouparda, prefekta Papieskiej Rady ds. Kultury, z którym znaliśmy się bliżej. Zaproponowaliśmy mu urządzenie spotkania u niego w Radzie. Zgodził się bez wahania. „Ale chcielibyśmy zaprosić także kardynała Ratzingera. Bylibyśmy wdzięczni, gdyby ksiądz kardynał otworzył nam drzwi do niego, bo nie znamy go na tyle, żeby je otwierać bez niczyjej pomocy”. „Zadzwonię do niego” – odpowiedział kardynał. Zadzwonił i umówił nas z nim na spotkanie. Doszło do niego w mieszkaniu kardynała Ratzingera. Uderzyła nas prostota, z jaką przyjęli nas on i jego siostra. W pokoju na kanapie siedział pluszowy miś. Kardynał zaproszenie przyjął od razu: „Wygłoszę konferencję, tylko kiedy? Ile minut?”. Precyzja i dokładność kardynała Josepha Ratzingera do dziś wprawiają nas w podziw.
A czy kardynał Ratzinger bywał u Państwa w domu?
Tak, ale rzadko. Z tym wiąże się też pewna historia, bardzo miła i ważna dla Staszka Rodzińskiego, byłego rektora Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Było tak: po kolacji przeszliśmy z kardynałem Ratzingerem do pokoju, który w naszym mieszkaniu pełni funkcję salonu. Kardynał usiadł na kanapie na wprost obrazu Staszka Ukrzyżowanie, na którym zło uobecnione w dwóch postaciach przedstawionych czarnymi pociągnięciami pędzla naigrawa się z Chrystusa wiszącego na krzyżu i zamierza się w Niego włócznią. Z drugiej strony krzyża natomiast adorują Ukrzyżowanego dwie kobiety: niebieski kolor ukazujący jedną z nich przechodzi w biel odsłaniającą drugą. Kardynał zapatrzył się w ubóstwo formy tego obrazu w milczeniu, które jest najbardziej odpowiednim słowem, jakie można dać przedstawionemu na tym obrazie wydarzeniu. Z tego obrazu spływa na tego, kto nań patrzy, nadzieja i pokój. Kardynał jednym zdaniem zdradził, czym była dla niego chwila, w której jednoczył się z treścią obrazu: „To jest najgłębszy religijnie obraz sztuki współczesnej, jaki znam”. Nie omieszkałem przy najbliższym spotkaniu opowiedzieć to wydarzenie Staszkowi Rodzińskiemu. Zapytałem go, czy nie ma jakiegoś podobnego obrazu: „Sprawiłbyś nim wielką radość kardynałowi”. „Mam, przyniosę ci go”. Obraz był podobny w treści, ale z dodaną czerwoną kreską wzdłuż postaci na krzyżu. Już w drewnianej ramie. Rodziński przyniósł mi go razem z książką Ratzingera wydaną w Polsce i powiedział stanowczo: „Daję mu ten obraz, ale nie za darmo: tu jest jego książka. Ma się na niej podpisać”. Kardynał ucieszył się prezentem Rodzińskiego. „Rodziński jest interesowny – powiedziałem kardynałowi, wręczając mu obraz – prosi o podpisanie mu tej książki”. Po dwóch dniach sekretarz kardynała przyniósł książkę, na której widniała napisana maczkiem dedykacja, jeśli się nie mylę, w języku łacińskim. Mówi ona o krzyżu…
Kardynał wziął obraz do swojego biura, ale nie powiesił go na ścianie. Umieścił go po prawej stronie fotela, przy stole, przy którym pracował i podejmował decyzje jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary. Jakiś czas później ukazała się biografia kardynała Ratzingera, w której jest zdjęcie przedstawiające jego stojącego przy tym stole, a obok widać obraz Staszka Rodzińskiego. To zdjęcie zrobiło karierę. Publikowały go czasopisma w wielu krajach. Zadzwoniłem z Rzymu do Rodzińskiego: „Stasiu, twój obraz jest na zdjęciu kardynała…”. „Wiem, już je mam!”.
Po wyborze kardynała Ratzingera na papieża pani Ewa Czaczkowska zrobiła ze mną obszerny wywiad dla „Rzeczpospolitej”. Opowiedziałem historię tego obrazu. Rodziński opisał ją obszernie w „Więzi”. Profesor Władysław Stróżewski, słuchając tej opowieści, skomentował ją dosadnie: „Cholera, Rodziński miał większe szczęście niż Michał Anioł…”. O ile wiem, papież Benedykt XVI zabrał ze sobą ten obraz do apartamentu papieskiego. Nie wiem, czy teraz ma go u siebie, czy zostawił w Pałacu Apostolskim. Myślę, że go zabrał do monasteru Mater Ecclesiæ w Watykanie. Będzie to obraz omodlony przez wielkiego papieża.
Czy profesorowie Instytutu Jana Pawła II współpracowali z kardynałem Ratzingerem?
Oczywiście. Kardynał przychodził do Instytutu na różne uroczystości. Nieraz brał też aktywny udział w sympozjach czy w kongresach przez nas organizowanych. Zdarzyło się, że po jednym z nich zaprosiliśmy go na kolację do restauracji, czterech profesorów i on. Zamówiliśmy bardzo dobre wino. Kelner chciał mu je nalać do kieliszka, żeby jako najważniejszy przy stole spróbował i osądził, czy nadaje się do picia, a on na to: „Ja proszę fantę”.
Czy może Pan opowiedzieć jeszcze o jakimś spotkaniu ukazującym osobę kardynała Josepha Ratzingera?
Ze wzruszeniem wspominam każde spotkanie. Mieszkaliśmy blisko siebie, przy tej samej ulicy. Za każdym razem, kiedy spotykaliśmy się, zatrzymywał się i zanim podał rękę na przywitanie, zdejmował z głowy beret i cały czas trzymał go w ręce. Nakładał go na głowę dopiero wtedy, kiedy się rozchodziliśmy. Któregoś dnia szedł przed nami przez plac św. Piotra z teczuszką w ręce. Podeszliśmy do niego z tyłu i bez słowa wzięliśmy go pod ręce, Ludmiła z jednej, a ja z drugiej strony. On stanął, spojrzał na nas, uśmiechnął się i powiedział: „Jak dobrze, żeście mnie zatrzymali!”. Jak zwykle zdjął beret i trzymał go w ręce przez cały czas rozmowy. Podziękował za spotkanie. Założył beret na głowę i z mocno wytartą teczuszką poszedł do pracy w Kongregacji.
Były też i inne spotkania. Kiedyś znaleźliśmy się razem na kongresie zorganizowanym przez uniwersytet w Bolonii. Rektor wydał obiad dla prelegentów w luksusowym hotelu. Piękna zastawa, sztućców bez liku. Pierwsza przystawka i od razu problem. Wszyscy czekają, żeby kardynał zaczął, a on szeptem do mnie: „Panie Stanisławie, którym sztućcem to się je?”. „Nie wiem, księże kardynale, ale proszę się nie martwić, wszyscy będą jedli tym, którym ksiądz kardynał będzie jadł”. I tak się stało. Po obiedzie zabrał mnie do swojego auta. W połowie drogi do Rzymu, w okolicach Arezzo, zaproponował postój i jakiś pożywny obiad. Wyjechaliśmy z autostrady i w pierwszej wiosce zaczęliśmy szukać, jak się wyraził ówczesny sekretarz kardynała, don Clemens (obecnie biskup), „godnej nas karczmy”. Zobaczyliśmy jedną, na której pionowo stała napisana jej nazwa: Inferno (Piekło). Don Clemens poszedł sprawdzić, czy karczma jest odpowiednia. Wrócił wesoły i zawołał do kardynała i do mnie odważnie, ale widać mógł sobie na to pozwolić: „Chłopaki (Ragazzi), w sam raz dla nas! Idziemy!”. W środku były cztery stoły. Przy dwóch chłopi pili wino i grali w karty. Usiedliśmy przy trzecim. Kardynał: „Ja funduję”. Wybraliśmy to, co było: kotlety schabowe i piwo.
Tymczasem istnieje opinia, że Benedykt XVI jest nieprzystępny…
Jego nieśmiałość może sprawiać takie wrażenie. Pod tym względem przypomina mi Sługę Bożego biskupa Jana Pietraszkę: to samo spojrzenie, ten sam uśmiech, ten sam sposób nawiązywania i prowadzenia rozmowy. Podczas jednego ze spotkań z Instytutem stał obok nas chłopiec z ręką w gipsie. Papież pobłogosławił go i zatrzymał się przy nim. Zagipsowana ręka wyciągnęła się w stronę Ojca Świętego, a chłopiec poprosił o złożenie na niej podpisu. Ktoś podał papieżowi mazak i po chwili na gipsie widniały duże litery układające się w imię BENEDYKT XVI. To były piękne gesty Benedykta XVI, ale przy wielkości jego nauczania schodziły na drugi plan.
A jak to się stało, że pan profesor przyczynił się do nadania kardynałowi Ratzingerowi Nagrody św. Benedykta w 2005 r.?
Nie wiem, czy się przyczyniłem. Łączą mnie przyjazne stosunki z opatem benedyktynów w Subiaco, biskupem Mauro, który czasem zaprasza mnie do siebie. Daje mi pokój, który zajmował kardynał Ratzinger, kiedy zatrzymywał się w opactwie. Z jego okna Joseph Ratzinger – Benedykt XVI roztacza się piękny widok na wielki wąwóz i na zalesione góry. Subiaco jest kolebką Europy. By podkreślić ten fakt, opat wespół z władzami miasta i regionu utworzył fundację, która co roku przyznaje Nagrodę św. Benedykta dla ludzi zasłużonych dla Europy. Należę do jury tej nagrody. Dzięki mojej propozycji jako jeden z pierwszych otrzymał ją Tadeusz Mazowiecki. Jednego roku postanowiliśmy przyznać tę nagrodę także kardynałowi Ratzingerowi. Opat Mauro zaproponował mi, żebyśmy razem poszli do kardynała z prośbą o jej przyjęcie. Kardynał przywitał nas serdecznie: „Proszę usiąść, słucham, co mogę dla was zrobić?”. Kiedy usłyszał, z czym przyszliśmy, pierwszą reakcją było pytanie: „Czy ja jestem godny Nagrody św. Benedykta?”. Trochę infantylnie odpowiedziałem: „Jak najbardziej. Jan Paweł II ucieszy się, kiedy dowie się, że kardynał Ratzinger nam nie odmówił”. Kardynał roześmiał się serdecznie. „Dziękujemy – powiedziałem – ale mamy jeszcze jedną prośbę. Chcemy, żeby ksiądz kardynał w czasie uroczystości wręczania tej nagrody wygłosił konferencję o Europie. W Subiaco są przecież jej duchowe początki”. „Dobrze, wygłoszę, a kiedy odbędzie się ta uroczystość?”. „Równo za rok, 1 kwietnia 2005 r.”. Zatrzymał nas jeszcze na chwilę przyjacielskiej pogawędki, a potem odprowadził do drzwi.
Doszło do tej uroczystości w wyjątkowych okolicznościach – odchodzenia Jana Pawła II…
Myśleliśmy, że kardynał Ratzinger nie przyjedzie do Subiaco, gdzie do tej uroczystości przygotowano solenną oprawę z koncertem. Wzięły w niej udział także władze państwowe. W Rzymie umierał Jan Paweł II. Prosimy kardynała o decyzję. „Przyjadę, ale niech nie będzie koncertu. papież umiera. Wygłoszę konferencję, pomodlimy się za niego i wrócę do Rzymu”. Ja niestety nie pojechałem do Subiaco, patrzyłem w okno mieszkania Jana Pawła II, który umarł następnego dnia. Kardynał wygłosił wspaniałą konferencję. Wydaliśmy ją w pięknym, bibliofilskim albumie w siedmiu językach z wysublimowanymi zdjęciami. Zrobiła furorę w Europie.
A jak pan profesor przyjął wybór kardynała Ratzingera na papieża?
Do wyboru kardynała Josepha Ratzingera na papieża na różny sposób przygotowywał nas pontyfikat Jana Pawła II. W 2005 r., kiedy słuchaliśmy z żoną bolesnych rozważań kardynała Ratzingera podczas drogi krzyżowej w Koloseum, o brudnej barce, jaką z naszej winy jest Kościół, wzmogła się nasza pewność, że to chyba on będzie jej sternikiem. Jeszcze bardziej zdumiała nas jego homilia wygłoszona w czasie Mszy Świętej odprawianej przez niego na otwarcie konklawe. Domyślaliśmy się, jakie problemy gnębiły tego człowieka. Dzisiaj wielu ludzi zdaje się tego nie pamiętać. Ludzie pamiętają tylko to, co dzieje się w tej chwili… Czekaliśmy na wynik konklawe na placu św. Piotra. Kiedy któryś z kardynałów wyszedł na balkon i ogłosił, że na papieża został wybrany kardynał Joseph Ratzinger i że przybrał on, tak jak przypuszczaliśmy, imię Benedykta, podskoczyliśmy z radości. Rozmowa z nim sprzed roku, Subiaco, konferencja o Europie – wszystko to stopiło się we mnie w jedną myśl i w jeden obraz. Radość Ludmiły i moja była tak wielka, że stojący obok nas Anglik zapytał, czy jesteśmy Niemcami. Zdziwił się, kiedy usłyszał, że jesteśmy z Polski i że tak się cieszymy.
Czy po wyborze na papieża pan profesor widział się z Benedyktem XVI?
Kilka razy widzieliśmy się przy okazji spotkań z nim naszego Instytutu. Witał nas zawsze z serdecznym uśmiechem i słowami: „I miei vicini, moi sąsiedzi!”. Nigdy nie odwiedziliśmy go prywatnie jako papieża panującego. Dopiero kiedy „abdykował”, byliśmy w klasztorze Mater Ecclesiae, zaproszeni przez niego na Mszę Świętą.
Czym była dla pana profesora decyzja o rezygnacji Benedykta XVI?
Na podobne pytanie dziennikarza Telewizji Polskiej odpowiedziałem, że na decyzję Benedykta XVI można patrzeć tak, jak Dante albo Petrarka patrzyli na ucieczkę Celestyna V z Watykanu po pięciu miesiącach rządów. Dante oceniał ją politycznie. W Boskiej komedii umieścił Celestyna V w przedpieklu, gdzie „szła mara człowieka, co z trwogi wielką skaził się odmową”. Petrarka natomiast w De vita solitaria nazwał czyn papieża Celestyna aktem wolności wielkiego ducha. Tak też i ja widzę rezygnację Benedykta XVI ze Stolicy Piotrowej. To jest gest wielkiej pokory, to jest danie głęboko adekwatnego słowa prawdzie rzeczy. Myślę, że wstrząs, jaki Benedykt XVI wywołał swoją decyzją, przyniesie owoce. Może nie od razu. Może dopiero po okresie wielkiego doktrynalnego i duszpasterskiego zamieszania, kiedy może dowiemy się, co Benedykt XVI miał na myśli, prosząc wiernych o modlitwę, aby nie uląkł się wilków i nie uciekł. On nie uciekł spod krzyża, lecz pod nim nadal trwa. Proszę mieć na uwadze, że on nie opuścił Stolicy Apostolskiej. Trwa w niej i służy wiernym, tak jak latarnia morska służy ludziom znajdującym się na morzu. Niósł swój krzyż do chwili, w której zdecydował się wejść na niego. Jest nadal Benedyktem XVI. Kilka miesięcy temu przeczytałem wywiad, który 13 marca 2014 r. ukazał się w „Gazecie Wyborczej” pod tytułem: Biskupi bójcie się jezuity. Przeprowadził go o. Tomasz Dostatni OP ze znanym czeskim teologiem Tomášem Halíkiem, który wieńczy swoje wywody na temat poprzedników papieża Franciszka stwierdzeniem: „Najważniejszym aktem nauczania Benedykta XVI była jego abdykacja”. Tym powiedzeniem Halík wszedł do antologii, mówiąc oględnie, opinii nieprzyjaznych mądrości, bez której nie można być ani filozofem, ani teologiem.
Czy po abdykacji rozmawiał pan profesor z papieżem-emerytem?
Tylko raz. Zaprosił mnie z żoną na niedzielną Mszę Świętą do monasteru Mater Ecclesiæ. W kaplicy byli tylko jego domownicy i my. Śpiewaliśmy z nim na przemian Gloria, Credo i Pater noster. Po przeczytaniu Ewangelii napił się trochę wody i wygłosił do nas wspaniałą homilię, w której pokazywał, jak człowiek rozpoznaje wolę Bożą. Mówił, że powoli dochodzi do poznania jej, układając w całość fragmenty swojego życia w świetle, które odsłania mu je w różnych sytuacjach, a nie w jednej. To nie jest chwila, to jest proces. Po Mszy Świętej zatrzymał nas na rozmowę. „Wiem, że oboje macie wygłosić konferencje do biskupów europejskich na zaproszenie kardynała Pétera Erdő przed otwarciem synodu biskupów. Proszę was, mówcie odważnie i jasno. Jasność! Jasność!” – powtarzał z naciskiem, w którym wyczuwało się troskę o nauczanie Kościoła w odniesieniu do małżeństwa i rodziny.
Jak pan profesor ocenia rolę, jaką teraz odgrywa papież emeryt?
Benedykt XVI służy teraz Kościołowi przede wszystkim modlitwą, ale także samą swoją obecnością w Watykanie. Dzięki jego modlitewnej obecności przy grobie św. Piotra ci, którzy szukają prawdy, nawracając się do niej, mają odwagę sprzeciwiać się jakiemukolwiek igraniu z Ewangelią. Człowiek albo nawraca się do obiecanej mu prawdy i powraca do niej, albo pozostaje w egipskiej niewoli opinii, hipotez, sondaży i statystyk. Wolność eksploduje w ludziach, którzy z prawdy nie czynią przedmiotu układów i kompromisów. Tylko ludzie wolni, których nie ma czym szantażować, dają świadectwo prawdzie.
Ostatnio jednak papież-senior od czasu do czasu zabiera głos. Wydał książkę wywiad, w której powiedział wiele rzeczy dających do myślenia w sytuacji krytycznej, w jakiej żyje dzisiaj Kościół. Swój głęboki wykład o pięknie, wygłoszony w Castel Gandolfo z okazji Joseph Ratzinger – Benedykt XVI przyznania mu doktoratu honoris causa przez Akademię Muzyczną i przez Papieski Uniwersytet Jana Pawła II w Krakowie, pozwolił mi opublikować w książce Il richiamo della bellezza należącej do serii „Sentieri della verità” , wydawanej przez Katedrę im. Karola Wojtyły w Papieskim Instytucie Jana Pawła II dla Studiów nad Małżeństwem i Rodziną w Watykanie w 2015 r. Wielkie znaczenie mają jego przedmowy do książek kardynała Roberta Saraha oraz kardynała Gerharda Ludwiga Müllera. Ostatnio wydał bardzo ważne rozważania o dialogu z żydami.
Jak pan profesor określiłby osobę i posługę Benedykta XVI?
Kształt jego osobie nadaje dziecięca, wyniesiona z rodzinnego domu prostota zawierzenia się Słowu, które jest Prawdą, Drogą i Życiem. Z takiego zawierzenia się Chrystusowi wynika głębia jego myśli oraz jasność słów, którymi ją wyraża. Nie ulegał i nie ulega on pokusie łatwizny w głoszeniu Osoby Zbawiciela. Benedykt XVI wie, że łatwizna, czyli zastępowanie myślenia kojarzeniem zasłyszanych tu i tam opinii, a nawet słów, powoduje chaos. Jego Piotrowe Magisterium pozostanie w Kościele jako niegasnąca latarnia morska. Jestem przekonany, że Kościół zaliczy go w poczet swoich doktorów. Urzeka mnie ukryta świętość tego człowieka, jego nieafiszujące się ubóstwo, czyli wolność od bałwochwalstwa, a więc adoracja tylko jednego, prawdziwego Boga albo, mówiąc inaczej, jego życie na pustyni. Po wygłoszeniu przez niego homilii nad trumną Jana Pawła II, kardynał Carlo Caffarra powiedział mi krótko: „Staszu (dla niego trudne było do wymówienia polskie „ś”), mamy nowego świętego papieża”. Myślę, że tak jest. Jego osobowa obecność jest obecnością dla osób, a więc dla ich wspólnoty, czyli dla Kościoła w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Jego obecność w Kościele jest obecnością… kościelną, a nie marketingową. Służy osobom, a nie bezosobowym masom czy ośrodkom władzy. Podobnie jak św. Jan Paweł II, Benedykt XVI nie próbował leczyć ludzi słodkimi pocieszeniami i rozwadnianą Ewangelią. Obydwaj głosili całą Ewangelię, a nie jej fragmenty odpowiednio dobrane do sytuacji ze strachu, że ludzie wyjdą z Kościoła. Oby Bóg zachował go nam jak najdłużej! W tym milczeniu, które coraz donioślej krzyczy.
Stanisław Grygiel, Żyć znaczy filozofować, Mt 5,14 | Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego, Warszawa 2020
Książka, wyróżniona w ub.r. nagrodą Książka Historyczna Roku, jest do nabycia w Sklepie Mt 5,14.