GRZEGORZ POLAK, MT 5,14: Rozmawiamy 45 lat po wykonaniu «Beatus vir» w obecności Jana Pawła II w bazylice franciszkanów w Krakowie. Jak Pan zareagował, gdy zaproponowano Panu partie solową w tym wyjątkowym koncercie?
JERZY MECHLIŃSKI: Byłem wówczas niespełna 30-letnim człowiekiem, jeszcze przed dyplomem w Akademii Muzycznej. Dziwiłem się, że zostałem zaproszony do udziału w tym koncercie. Do tej pory nie wiem, kto to spowodował. Być może miała na to wpływ nagroda, którą otrzymałem na konkursie w Genewie w 1978 roku. Pojechałem do domu Henryka Mikołaja Góreckiego i zacząłem pracę nad tym utworem. Prześpiewaliśmy niektóre fragmenty. Wtedy nie byłem świadomy tego, że Górecki był prześladowany przez komunistów i że władze komunistyczne zabraniały mu wykonywania własnych utworów.
Jak Pan zapamiętał samo wydarzenie?
Odczuwałem tremę. Spotkał mnie ogromny zaszczyt, bo największym barytonem w dziejach polskiej wokalistyki był wówczas cały czas aktywny artystycznie Andrzej Hiolski, który śpiewał premierowe wykonania dzieł Krzysztofa Pendereckiego i innych znanych kompozytorów. A tu nagle ja miałem wystąpić na premierze.
Przygotowania chóru i orkiestry w bazylice franciszkanów zaczęły się na długo przed koncertem. Tron dla papieża stał w pobliżu ambony. Kiedy Jan Paweł II pojawił się w drzwiach, zaczął iść w kierunku tronu. Kościół był wypełniony po brzegi i każdy chciał dotknąć papieża, ale ochrona na to nie pozwoliła.
Obsługa zabrała tron i zaniosła go na koniec kościoła. Tam właśnie usiadł papież mając za sobą zamknięte drzwi. Śpiewając miałem jego na wprost. To było świetne rozwiązanie, bo papież wszystko widział i dobrze słyszał.
Orkiestra zajmowała całą przestrzeń przed ołtarzem, aż do ambony. Dyrygent prowadził orkiestrę stojąc tyłem do papieża. Ja stałem blisko.
Towarzyszyły temu niesamowite emocje. Górecki nie był zawodowym dyrygentem, ale dyrygował z całą ekspresją i chciał dać z siebie jeszcze więcej. W pewnym momencie się zadyszał i przestał dyrygować, bo nie miał siły. No, ale nie zgubiliśmy się w tym wykonaniu i wszystko wyszło bardzo dobrze.
Kiedy skończyliśmy utwór, przez długą chwilę panowała głęboka cisza. Dopiero potem rozległy się rzęsiste oklaski. W książce o Góreckim autorka pisała, że płakał jak dziecko idąc do papieża. Ale ja tego nie widziałem. Był zmęczony, ale w wielkiej euforii.
Pamiętam niesamowitą historię, gdy ktoś przyszedł do prezbiterium i mówi: „Pan Andrzej Hiolski proszony do Ojca Świętego”. Bo nikt sobie nie wyobrażał, że ktoś inny mógłby zaśpiewać taki utwór niż Andrzej Hiolski. Coś musiałem mieć w tej barwie i sile głosu, że mnie poproszono. Pracowałem miesiącami, żeby zaśpiewać ten jeden koncert.
Jak zapamiętał Pan spotkanie z papieżem?
To była chwila. Kiedy poproszono Andrzeja Hiolskiego, to okazało się, że wokalistą był nie on, lecz Jerzy Mechliński. No więc przeszedłem przez cały kościół i znalazłem się przed papieżem. Na zdjęciu widać moją rozanieloną twarz, kiedy papież mi dziękuje, a ja odbieram srebrny medal.
Znam ten utwór i jestem pewny, że musiało to być to dla młodego śpiewaka ogromne wyzwanie?
Było to dla mnie jedno z najtrudniejszych przedsięwzięć wokalnych. W czasie prawykonania postarano się, żeby zgodnie z życzeniem kompozytora orkiestra była olbrzymia – poczwórne sekcje dęte, kontrabasy, wiolonczele, no i bardzo liczny chór. Są tam takie miejsca, w których powinno się „górować” nad tym wszystkim. Wszyscy grają i śpiewają, a tutaj jest wrażenie, że człowiek już nie ma czym. To jest bardzo forsowny utwór. Zaczyna się takim c w kontrabasie: Doooooooooooomine!. I później się wznosi i wznosi do góry. Później jest takie mocne i jeszcze bardziej wzmocnione przez chór męski: Deus meus. Potem nagle stop – cisza, pauza. I za chwilę znowu c, a potem znowu wysoko: Deus meus. To są forsowne fragmenty, przez co utwór jest bardzo trudny.
To wydarzenie dużej rangi przeszło właściwie bez echa, bo wszystkie wystąpienia papieża przesłoniły to, co działo się wokół tej pielgrzymki. Czy nie czuje Pan w związku z tym niedosytu?
Tak, był pewien niedosyt, że to wydarzenie zostało zapomniane. Miałem wrażenie, że uczestniczę w czymś wielkim. Potem nagrano Beatus vir na płycie, ale zaśpiewał już ktoś inny.
A czy ta partia solowa dodała Panu pewności siebie?
Akurat oratorium Beatus vir nie dodało mi pewności siebie, bo tam w kulminacji jest bardzo ciężko. Jeden z kolegów-śpiewaków, który mierzył się z tym utworem w innych okolicznościach, powiedział mi, że już nigdy go nie zaśpiewa. Prawie stracił głos. Tam jest taka kulminacja, że aż chce się rozerwać powietrze i ma się wrażenie, że struny głosowe nie wytrzymają.
Dzień po koncercie uczestniczył Pan w papieskiej Mszy Świętej na Błoniach.
Ogromne wrażenie zrobił na mnie wielki tłum. Ludzie stali nawet na odległych wzgórzach. Profesorowie i muzycy zebrali się na sesji muzeologicznej na zamku w Baranowie i w nocy, przy świecach na dziedzińcu odsłuchali nagrania Beatus vir z tego koncertu. Lecz ja już w tym nie uczestniczyłem, bo musiałem tego samego dnia wyjechać z Krakowa.
rozmawiał Grzegorz Polak, Mt 5,14