W środę 13 maja 1981 r. dochodzi do zamachu na Jana Pawła II, turecki zamachowiec Mehmet Ali Ağca rani papieża strzałem z pistoletu w brzuch oraz rękę. Do dziś nie zostały wyjaśnione wszystkie okoliczności tego wydarzenia, nie zostali także ukarani jego faktyczni inspiratorzy. Znany pisarz i publicysta Alfred Łaszowski (1914–1997) również nie mógł ich znać, ale podniesienie ręki na następcę św. Piotra sprowokowało go do napisania eseju, w którym zamach stał się pretekstem do rozważań nad kondycją współczesnego świata i człowieka. Rozważań, dodajmy, zadziwiająco aktualnych także dzisiaj.
SOCJOLOGIA TERRORU
Zamach na papieża ostatecznie przekonał nas o tym, że mamy do czynienia ze światowym sprzysiężeniem zbrodniczych psychopatów, zdalnie kierowanych przez pozornie nader różnorodne i finansowo zasobne gangi ideologiczne, które nie cofną się przed niczym. Nawet przed największym autorytetem moralnym. Chęć zgładzenia wszystkich ludzi wybitnych i coś naprawdę w tym świecie znaczących decyduje o stylu, programie i charakterze owej strategii globalnej. Przeżywamy jedną z największych rewolucji nihilizmu w dziejach nowożytnych. Anarchiści nienawidzą wszelkich form, rodzajów i postaci władzy świeckiej czy duchowej. Ich celem jest obalenie wszystkich instytucji i autorytetów – bez względu na ich rodowód społeczny. Fakt, że w tym szaleństwie jest metoda, nie ulega żadnej wątpliwości. Potencjalnych zamachowców nigdzie dzisiaj nie brak. Niejeden mózg zżarła przecież złowroga i absurdalna utopia, z gruntu przeciwna życiu i zmierzająca do jego zniszczenia. Ale powoływanie się na nieobliczalne ekscesy „wariatów” niczego tu nie wyjaśnia, a dobrze służy tym, którzy dają im broń i pieniądze, fałszywe paszporty i bezpłatne bilety na samoloty docierające do najdalszych zakątków Ziemi.
Idzie tu o wytworzenie wrażenia
Nie jest ważny ten, kto strzela. Osobnik niezrównoważony umysłowo przeważnie nie zna nazwisk ani prawdziwych intencji swoich mocodawców. Kryminaliści najczęściej nie wiedzą, dla kogo pracują i w czyim imieniu działają. Oni mogą sobie wierzyć, w co chcą. Takie czy inne obłąkane motywacje ideologiczne nie mają dla reżyserów tej akcji żadnego znaczenia. Bo ostatecznie liczy się tylko katastrofalna konsekwencja czynu, a nie to, co sobie ktoś przedtem czy potem pomyślał. Zbrodniarz wskazać przeważnie nikogo nie może, lecz ten, który go uzbraja i finansuje, naturalnie wie, do kogo może trafić. Ale nigdy nie mówi zawodowemu przestępcy, kim jest, nie podaje mu swego nazwiska ani adresu. Widzi go raz w życiu, a po dokonaniu transakcji zrywa z nim kontakt na zawsze i natychmiast dany kraj opuszcza. Dlatego wykrycie owych powiązań personalnych okazuje się praktycznie niemożliwe.
Funkcje strzelców wyborowych zazwyczaj powierza się ludziom niemającym absolutnie nic wspólnego z żadnym centralnym ośrodkiem zbrodniczej inspiracji ideologicznej. Zawsze i w każdym wypadku idzie tu o wytworzenie wrażenia, że terrorysta działał w pojedynkę, wyłącznie na własny rachunek i odpowiedzialność.
Nazwiska tych, co za to płacą, oczywiście nigdy nie będą ujawnione i historia się o nich nie dowie. Także i dlatego, że „pion finansowy” nie ma żadnych powiązań z nikomu bliżej nieznaną „centralą ideologiczną”. Ostatecznie na świecie istnieje dosyć niewinnych i czystych, całkowicie neutralnych kont, na które można dyskretnie przekazać określone sumy za pośrednictwem zwykłych urzędników i politycznie niezorientowanych osób niemających pojęcia o tym, komu służą i co się za tym kryje. Zbrodniarz dysponujący numerowanymi czekami na okaziciela nie musi się legitymować w żadnym okienku bankowym.
Szatan jest sprawca chaosu
W tym świecie wszystko odbywa się anonimowo. Nikt nikogo nie zna i „w razie czego” nie jest w stanie nikomu zaszkodzić. W zasadzie idzie tu o to, by poszczególne ogniwa tych siatek pozbawione były wszelkiej łączności wzajemnej. Jest to żelazna reguła konspiracji, w dużej mierze nieuchwytnej, ale wszechobecnej. Anarchiści mogą być obłąkanymi utopistami. Ale ci, co się nimi posługują, są oczywiście zbyt inteligentni na to, by kiedykolwiek uwierzyć, że zniszczenie aparatu władzy jest najwyższym celem słusznych dążeń ludzkich. Mocodawcy nie są przecież na tyle naiwni, by brać na serio takie czy inne slogany, czy koniunkturalnie uwarunkowane hasła ideologiczne. Ten, kto zmierza do rozsadzenia danej struktury społecznej – pragnie przede wszystkim wywołać wojnę domową. A w tym celu wspomaga wszystkie siły wyniszczające się stopniowo w nieustającym i krwawym starciu wzajemnym. Aby do tego doszło, narody muszą zostać pozbawione swych najwybitniejszych przywódców duchowych i świeckich. Tylko masy pozbawione moralnie światłego kierownictwa uczynić można całkowicie bezwolnym obiektem zbrodniczych manipulacji, zaplanowanych już w skali globalnej. Szatan jest sprawcą chaosu i księciem ciemności. Bo temu, kto dziś w oczach naszych przybiera tysiące różnych postaci, przysługuje ze wszech miar wszędzie już dziś wyczuwalna realność.
Bezpośrednio po zamachu na Ojca Świętego jeden z dzienników londyńskich napisał, że wszelkie próby zrozumienia potęgi zła jedynie w ściśle racjonalnych kategoriach, istniejących w porządku doczesnym, już teraz nie zdadzą się na nic. Bo zwykły zdrowy rozsądek jest wobec złowrogiej absurdalności tego rodzaju zbrodniczych poczynań zupełnie bezsilny. Albowiem w trybie najściślej logicznym niepodobna tu nic wytłumaczyć. Wiadomo, że pod mocno wyeksponowaną maską „obłąkanego irracjonalizmu”, tych „zdalnie kierowanych” psychopatów dostrzec można elementy okrutnie trzeźwej kalkulacji wielkich potęg, zawsze posługujących się czyimś szaleństwem dla osiągnięcia swoich własnych celów. Te dwie tezy ukazują współczesną dialektykę sprzeczności, nierozerwalnie ze sobą sprzężonych.
Skoordynowana akcja
Demonizować tych zjawisk nie trzeba. Ale warto spostrzec, że doskonale zorganizowana międzynarodówka terrorystów działa w każdym kraju w imię innych zasad, zawsze umiejętnie wykorzystując maksymalnie przez siebie podsycane autentyczne antagonizmy społeczne.
Ta zdolność do wyzwalania wielu jednoczesnych napięć w różnych częściach świata najlepiej chyba dowodzi, że w całym szeregu wypadków mamy do czynienia z wszechstronnie skoordynowaną akcją, a nie chaotycznym kłębowiskiem incydentów o charakterze lokalnym. W gruncie rzeczy wspierają się zawsze i wszędzie, konsekwentnie chronią swoich ludzi. Słowem: pozostają w najściślejszym, choć głęboko utajonym kontakcie wzajemnym. Na pozór są niezależni i samodzielni. Każde ugrupowanie występuje pod inną firmą i flagą. Ale nawet wtedy, gdy walczą wyłącznie o swoje własne cele, są przecież znakomicie zgrani. Posługują się tymi samymi metodami. Tworzą system naczyń połączonych. Na każdym kroku manifestują swoją wszechobecność i tak wzmaga się stan zagrożenia.
Uderzyli w pasterza
Ci, co myślą głównie o tym, żeby „pościnać wszystkie kominy”, pragną wpędzić przywódców świata w stan lękliwej i dożywotniej, a nerwowo ich wyniszczającej izolacji społecznej. Idea równania w dół ma stać się motorem historii. Ktokolwiek okaże się lepszy i szlachetniejszy od innych, natychmiast utraci możność działania. Wszystko, co wielkie – zostanie skazane na śmierć. Miłość jest im nienawistna. Rzucili jej wielkie wyzwanie. Ale to jest dopiero początek. Uderzyli w pasterza, „by rozproszyły się owce”. Ta kula ugodziła w nas. Cios ten był komuś potrzebny. Osierocone narody los zawsze wystawia na próbę najcięższą.
Dziś właśnie wypada zastanowić się nad socjologią terroru. Pytamy, skąd on się bierze i na jakim psychologicznym podłożu wyrasta?
Kiedyś wierzono, że do aktów gwałtu popycha ludzi głód i nędza. Nędzę nazywano matką wszystkich rewolucji. Ale w naszych czasach nie ma prostych formuł i niczego tak łatwo wyjaśnić się nie da. […] I dlatego ci, który zajmują się psychologią przemocy, posiąść muszą prawdziwą wiedzę o naturze ludzkiej, która wcale mnie jest aż tak rozumna, jak się wielu naiwnym jej apologetom wydaje. Intelekt wydaje się tylko jedną z władz duszy. Nie jedyną, a w odczuciu wielu na pewno nie najmocniejszą.
Człowiek jest w istocie stworzeniem niezwykle agresywnym i skłonnym do zadawania ciosów. W każdym z nas instynkt życia zmaga się z bezwiednym i podświadomym ciążeniem ku śmierci. Wielokrotnie to już dowiedziono, że homo sapiens kryje w sobie potężny ładunek pierwotnie w nim zakodowanej, i nigdy w pełni niewyzwolonej, furii niszczycielskiej.
Spustoszeni duchowo
Taka biologiczna konstytucja nieuchronnie pociąga za sobą konieczność posiadania przeciwnika, który na przestrzeni dziejów pojawia się zawsze. A z biegiem czasu przybiera wciąż nowe i coraz groźniejsze postacie. Na tej ziemi trwa nieustająca walka wszystkich ze wszystkimi. I nawet ci, którzy żyją w najwyższym dobrobycie i wcale nie muszą uczestniczyć w żadnej morderczej walce o byt, nagle przeobrażają się w stado wandali, bandytów i barbarzyńców. Zaczynają porywać i zabijać ludzi, demolować wystawy sklepowe, napadać na banki i podpalać domy towarowe. Prawdopodobnie dlatego, że długi okres pokoju nie daje im okazji do legalnego wyżycia ich destrukcyjnych i wojowniczych skłonności.
Przyglądając się temu, wciąż najgłębiej zdumieni pytamy, jak to się właściwie dzieje, że dwa tysiące lat istnienia kultury chrześcijańskiej i humanistycznej nie przyczyniło się do uśmierzenia bestii, wciąż przyczajonej i na nowo odzywającej się w człowieku?
[Erich] Fromm całkowicie obnażył mechanizm działania tych destrukcyjnych skłonności o wymiarze dużym i małym. A naiwny mit o wrodzonej dobroci natury ludzkiej w naszych czasach rozsypał się ostatecznie. Ale chyba najlepiej określił nas [Max] Stirner, ponad wszelką wątpliwość dowodząc, że mózg ludzki wyżywa się w uporczywym stwarzaniu abstrakcyjnych i obcych życiu utopii. A te potworne urojenia podnosi do godności najwyższych prawd ostatecznych. Sam się nim dobrowolnie poddaje i co gorsza – próbuje urzeczywistniać te kolejno obalane przez siebie koncepcje, gotujące nam żywot męczeński. Anarchizm jest funkcją pochodną doktrynerskiego zwyrodnienia intelektu, wytwarzającego złudzenia w ostatecznych swych konsekwencjach mordercze. Człowiek się w dziejach nie sprawdził, a jego światoburcze idee przyniosły nam więcej szkody niż pożytku, bo przeważnie obracały się przeciw nam. Dzisiaj także „narody knują rzeczy próżne”. Nikomu nie uda się zapanować nad światem. W młodym wieku największą aktywność wykazują tacy zamachowcy, którzy po prostu nie wiedzą, co czynią i przez kogo popychani są do zbrodni.
Największą szansą międzynarodowego terroryzmu jest długoletnia i przymusowa bezczynność milionów ludzi bezrobotnych i spustoszonych duchowo przez ten głęboko demoralizujący tryb życia – bez żadnych widoków na przyszłość. Porażenie woli pracy prowadzi do groźnych deformacji i wynaturzeń psychicznych. Tłum pozbawiony społecznej racji bytu staje się potencjalnie zdolny do wszystkiego. I pierwszy lepszy demagog może z tą masą zrobić, co chce, i wynająć strzelców wyborowych. Wszędzie tam, gdzie człowiek pomnożony przez tysiąc i milion doznawać zaczyna moralnie dlań zabójczego poczucia swej oczywistej zbędności – ta boleśnie zdławiona w nim wola znaczenia każe mu czynić coś, dzięki czemu nareszcie mógłby stać się kimś w oczach świata. Zamach jest taką jedyną w swoim rodzaju okazją wejścia do historii. Ten, kto chce się wyrwać ze stanu głęboko go upokarzającej anonimowości, chętnie ryzykuje życie. Zwłaszcza wówczas, gdy podrażniona ambicja nie daje mu chwili spokoju – gotów jest zrobić wszystko, byle zwrócić na siebie uwagę. Ta motywacja psychologiczna ułatwia werbunek zbrodniarzy. Tłum ludzi zepchniętych na margines życia ulega ciśnieniu i presji zbiorowego kompleksu niższości.
Pomieszało się dobro ze złem
Dziś na każdym polu rywalizują ze sobą tysiące niewydarzonych demiurgów w formacie kieszonkowym. Jeśli ktoś zdecydowanie przewyższa innych, to sam siebie wystawia do strzału, prowokuje mściwy odwet.
W tym świecie, gdzie nikt nikomu nie ufa, nie ma na to żadnych warunków i szans. Dlatego wszelki dialog z tą formacją historyczną, ogarniętą podświadomym ciążeniem ku śmierci – musi okazać się daremny i bezowocny. Jeśli nie pozbawimy ich możliwości wywołania konfliktu zbrojnego, to oni się przed tym nie cofną. Bo starość, zmierzając do grobu – pociąga wszystkich za sobą. Taka jest jej prawdziwa natura. A młodych te wszystkie, bezpowrotnie dla nich przebrzmiałe antagonizmy międzynarodowe naprawdę nic nie obchodzą. Im jest wszystko jedno, w imię czego zetrą ich z powierzchni Ziemi rakiety międzykontynentalne. Oni nie stoją po żadnej stronie. Dlatego pragną stać się wszechobecni, by móc w samą porę sparaliżować energię agresji. Fakt, że świat znajduje się w rękach ludzi w każdej chwili gotowych wysadzić go w powietrze, jest dla tych, którzy z nim walczą, bezwzględnie najważniejszy.
Wyznawcy tego poglądu na świat chcą się porozumieć ze sobą ponad głowami ustrojów i rządów śmiertelnie ze sobą zwaśnionych. Taka jest ich zasadnicza intencja, której nam tu lekceważyć ani fałszywie przedstawić nie wolno. Szkoda, że w tych szalonych głowach pomieszało się dobro ze złem. Chyba nigdy nie mieliśmy tylu fałszywych proroków, co w tej godzinie próby najcięższej. Ilekroć rozmawiamy z nimi o miłości, która chce bezkrwawo przeobrazić świat, apostołowie przemocy spoglądają na nas ironicznie. Nie ufają ideom szlachetnym – w ich przekonaniu niezdolnym w zasadzie nic zmienić ani niczemu zapobiec. Pragmatystów interesuje jedynie strategia i metodologia działań społecznie skutecznych. Tej sztuki musimy się od nich nauczyć, bo inaczej z nimi nie wygramy. Lecz ci, którzy ugodzić chcieli w samo serce chrześcijaństwa – nie uczynili tego przecież w przekonaniu, że broń obracają przeciw historycznie bezsilnej utopii. Przeciwnie! Wiele wskazuje na to, że już pojawił się „znak, któremu sprzeciwiać się będą”, świadomi jego potęgi.
Czytamy w Piśmie Świętym, że szatan śpieszy się, bo krótki ma czas. A ci, co uważali go dotąd tylko za symbol zła, teraz ujrzeli go z bliska. Na pewno nie po raz ostatni.
Alfred Łaszowski
„Kierunki. Tygodnik społeczno-kulturalny katolików” 1981, 23
[śródtytuły mt514.pl]
ALFRED ŁASZOWSKI był wybitnym publicystą, krytykiem literackim i prozaikiem. Urodził się 7 sierpnia 1914 r. w Tarnowie. Gimnazjum ukończył w Cieszynie, gdzie nauczycielem języka polskiego był awangardowy poeta Julian Przyboś, który wywarł duży wpływ na młodego ucznia (pisał później przewrotnie: „Jeżeli jestem dziś nacjonalistą, zawdzięczam to szkole Przybosia i Śpiewom o Rzeczypospolitej [Jalu Kurka]”). Łaszowski podjął studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim, był wychowankiem prof. Władysława Tatarkiewicza, w którego seminariach uczestniczył razem m.in. z Bolesławem Micińskim.
Już w okresie gimnazjalnym rozpoczął działalność publicystyczną i pisarską. Debiutował w 1932 r. na łamach awangardowej „Linii” Jalu Kurka. Początkowo związany z gazetami lewicowymi, takimi jak „Robotnik” czy „Lewy tor”, od II połowy lat 30. pozostawał – głównie za sprawą zaprzyjaźnionego Włodzimierza Pietrzaka – zwolennikiem prawicy narodowej, publikując m.in. w „ABC” oraz „Merkuryuszu Polskim Ordynaryjnym” przekonany, że „naszą rzeczą będzie stworzyć trzecie imperium w Europie”.
Jako prozaik zadebiutował w 1937 r. na łamach tygodnika „Prosto z mostu” nowelą Zaręczyny, wkrótce także w konkursie literackim „Pionu” otrzymał nagrodę za opowiadanie Martwy punkt. Za swojego mistrza uznawał Karola Irzykowskiego, pozostawał także w bliskich relacjach z Zofią Nałkowską, Wojciechem Bąkiem, Michałem Choromańskim, Bolesławem Leśmianem, Tadeuszem Peiperem i innymi pisarzami. Dużo podróżował, w zagranicznych wojażach jako korespondent prasy poznał m.in. Cornelia Zeleę Codreanu i Julesa Romainsa – obie te postacie wywarły na niego duży wpływ.
Walczył jako ochotnik w wojnie obronnej Polski w 1939 r., pod okupacją brał udział w konspiracyjnym życiu kulturalnym, w swoim mieszkaniu organizował wieczory literackie i debaty. Napisał wówczas kilka powieści, z których jedynie Psy gończe ukazały się drukiem (zresztą dopiero 15 lat po wojnie). Po 1945 r. rozpoczął współpracę ze Stowarzyszeniem PAX, a swoje artykuły drukował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Tygodniku Warszawskim”, „Dziś i jutro” oraz „Kierunkach”. Główne publikacje publicystyczne zostały zebrane w tomach Oko w oko z młodością (1963) oraz Literatura i styl życia (1985). W 1964 r. Alfred Łaszowski otrzymał prestiżową Nagrodę im. Włodzimierza Pietrzaka za twórczość powieściopisarską, w tych latach ukazały się jego najważniejsze powieści W przeddzień wyznania (1956), Noc mediolańska (1958), wspomniane już Psy gończe (1960) i Proboszcz z Saint Galo (1961); później także Sprzedaż zdarzeń (1970).
Zmarł 10 kwietnia 1997 r. i został pochowany w Pilicy na starym cmentarzu na Górze św. Piotra. Pośmiertnie ukazała się jeszcze na łamach „Myśli Polskiej” jego nowela Urok astrologii, przygotowana na podstawie pozostałego po pisarzu maszynopisu. Jak napisała w artykule wspomnieniowym prof. Maria Szyszkowska, „brak należytego rozgłosu tego myśliciela i pisarza – na miarę wartości wyrażanych poglądów – można wyjaśnić nieprzystawaniem do czasów, w których przyszło mu żyć… Alfred Łaszowski jest wzorem człowieka poszukującego prawdy i odległego od przejawów konformizmu i oportunizmu, które obecnie dominują w naszym życiu”.
Materiał został opracowany m.in. z wykorzystaniem książki Macieja Urbanowskiego «Nacjonalistyczna krytyka literacka. Próba rekonstrukcji i opisu nurtu II Rzeczypospolitej» (Kraków 1997) oraz przedmowy Stefana Jończyka do książki Alfreda Łaszowskiego «Literatura i styl życia. Szkice, wspomnienia, rozmowy» (Warszawa 1985).
7 lipca 1981 r. Jan Paweł II mianował arcybiskupem gnieźnieńskim i warszawskim, Prymasem Polski, biskupa warmińskiego Józefa Glempa. Nowy prymas nie był powszechnie znaną postacią i jego nominacja wywołała zaskoczenie. W kręgach kościelnych znano go jako długoletniego i lojalnego współpracownika kard. Stefana Wyszyńskiego, był jego kapelanem oraz pracownikiem sekretariatu Prymasa Polski.
Władza ludowa dwa razy blokowała jego kandydatury: raz na arcybiskupstwo poznańskie, drugi raz na arcybiskupstwo wrocławskie. Dopiero w 1979 r. papież Jan Paweł II podjął autonomiczną decyzję i – na życzenie prymasa Stefana Wyszyńskiego, bez konsultacji z rządem PRL – mianował x. Józefa Glempa biskupem warmińskim, a następnie po dwóch latach wyniósł go do godności Prymasa Polski.
Nowy styl nowego prymasa
Zadanie miał wyjątkowo trudne: obejmował urząd po wielkim prymasie Wyszyńskim, który już za życia był legendą. Abp Glemp podjął się tego wyzwania bez kompleksów: ani myślał wchodzić w buty swego poprzednika. Wprawdzie kard. Wyszyński był dla niego wzorem pasterza i przyjął jego zasady pracy, ale wprowadził nowe formy realizacji posługi biskupiej – bardziej w stylu Jana Pawła II.
Zaprosił więc na swój warszawski ingres przedstawicieli bratnich Kościołów chrześcijańskich, złożył im rewizytę w siedzibie Polskiej Rady Ekumenicznej przy ul. Willowej w Warszawie, a nawet zjechał w rynsztunku górnika do podziemi kopalni. Już w wolnej Polsce media z sympatią odnotowywały jego wizyty w kinie czy przejażdżki rowerowe do Wilanowa, gdzie zainicjował budowę Świątyni Opatrzności Bożej jako niewypełnionego wotum narodu od czasów Konstytucji 3 maja z 1791 r.
Zresztą jeszcze jako kapelan prymasa Wyszyńskiego chodził do kina i teatru. Kiedyś wybrał się do Teatru Klasycznego na spektakl Dziś do ciebie przyjść nie mogę, na który składały się piosenki powstańcze. Wcześniej został ranny w wypadku samochodowym, więc miał zabandażowaną głowę. Ponieważ aktorzy wychodzili na scenę z widowni, widzowie wzięli Józefa Glempa za rannego partyzanta!
Gdy był już prymasem, na spotkanie młodzieży w Lednicy przypłynął łodzią. Zgodził się na propozycję ojca Jana Góry, aby wsiąść do wysięgnika, który wyniósł go wysoko, by z góry poświęcić dzwon. Innym razem kazał biskupom składać datki do kapelusza i wymawiał im, że nie byli zbyt hojni dla Lednicy.
Odpowiedzialność i niezłomność
Początki prymasostwa były trudne. Kilka miesięcy po objęciu przez niego najwyższej godności w Kościele w Polsce, wprowadzono stan wojenny. Od jego postawy w dużej mierze zależało, jak rozwinie się sytuacja w kraju: czy będzie zmierzać w kierunku konfrontacji, czy spokoju społecznego, przy jednoczesnym łagodzeniu restrykcji ze strony władz.
Nie przez wszystkich był rozumiany, także przez duchownych. Posądzano go o zbytnią kolaborację z władzą. A był po prostu bezwzględnie wierny arcybiskupom warszawskich – Felińskiemu i Wyszyńskiemu – którzy kierowali się zasadą: „Ani jednej kropli polskiej krwi”. W razie potrzeby jednak potrafiłby powiedzieć Non possumus!, podobnie jak jego wielki poprzednik.
Zresztą prymas Glemp nie ukrywał, że kiedy miał podjąć trudne decyzje, zastanawiał się, co w tej sytuacji zrobiłby kard. Wyszyński. Później, po 1989 r., żartował, że nie spodziewał się aresztowania podczas stanu wojennego, ponieważ „limit” więzionych arcybiskupów warszawskich w danym stuleciu został wykorzystany. W XIX wieku więziono przecież abp. Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, a w XX wieku – kard. Stefana Wyszyńskiego.
O niezłomności i uczciwości prymasa Glempa świadczą akta zachowane w IPN. Figurant „Glon”, jak go nazywano, był całkowicie odporny na prowokacje i propozycje UB, nieustannie podkreślał, że może się spotykać z funkcjonariuszami tylko w miejscu pracy. Założone podsłuchy w telefonach czterech kobiet, które utrzymywały kontakt z sekretariatem Prymasa Polski, gdzie x. Glemp pracował, nie dały pracownikom UB absolutnie nic. Dzisiaj czyta się te raporty z rozbawieniem. Funkcjonariusze, śledzący przyszłego prymasa, donosili m.in. że ze sklepu przy Miodowej wyniósł trzy butelki mleka!
Kiedy prymas spowodował grymas
Prymas Glemp był człowiekiem wielkiej klasy. W listopadzie 1982 r. wezwał aktorów do przerwania bojkotu telewizji, w której występowali tylko ci wierni reżimowi. W stanie wojennym najwybitniejszych polskich aktorów oglądało się jedynie w kościołach.
Kiedy ksiądz prymas ogłaszał swój apel, na twarzach wielu artystów pojawił się grymas niezadowolenia. Jego słowa rozniosły się po Polsce i nie przysporzyły abp. Glempowi sympatii. Nikt jednak nie wiedział o tym, że jego apel był wynikiem konsultacji ze starszyzną aktorską. Prymas całą odpowiedzialność wziął na siebie i poniósł konsekwencje, nie skarżąc się ani nie usprawiedliwiając.
Z perspektywy lat lepiej widać jego mądrość i przenikliwość. Niech za przykład posłuży wizyta w Moskwie. W 1988 r. kard. Glemp uczestniczył w obchodach 1000-lecia chrztu Rusi. Z tej okazji spotkał się z ministrem Konstantinem Charczewem, odpowiedzialnym za politykę wyznaniową w Związku Sowieckim. Wykorzystując klimat gorbaczowowskiej pierestrojki, przekonał radzieckiego dygnitarza, że w Katyniu powinien stanąć krzyż. Zaraz po powrocie do Polski, w obawie aby decyzja nie została cofnięta, prymas Glemp powołał zespół do realizacji przedsięwzięcia. Samochód Star, który wyruszył z krzyżem z Warszawy do Katynia, zaopatrzony był w pół tony cementu, pół tony żwiru, pół tony piasku, narzędzia i gwoździe. Przygotowano się, by na miejscu nie okazało się, że czegoś brakuje i nie można zdobyć.
Miłośnik Wschodu
Fascynował go chrześcijański Wschód. Z uroczystości 1000-lecia chrztu Rusi w 1988 r. w Moskwie wrócił pełen nadziei i radości, widząc odradzającą się Cerkiew Prawosławną dzięki pierestrojce zainicjowanej przez Michaiła Gorbaczowa. Dlatego zaproponował, aby powstający na stołecznym Bródnie kościół otrzymał za patrona wielkiego księcia kijowskiego, św. Włodzimierza Wielkiego, chrzciciela Rusi Kijowskiej. Warto dodać, że dla świątyni przewidziany był już inny patron – bł. o Honorat Koźmiński. Choć z prawosławnymi mamy wspólnych świętych z pierwszego tysiąclecia, to nigdzie na świecie nie ma rzymskokatolickiego kościoła pod wezwaniem św. Włodzimierza.
Prymas przełomu
Sprawnie przeprowadził Kościół katolicki w Polsce przez okres przemian ustrojowych, choć nie obyło się bez zgrzytów. Kard. Glempa krytykowano za niektóre wypowiedzi, jak choćby tę, w której wytykał niektórym przedstawicielom nowej władzy atakowanie Kościoła, mimo że doszli do swoich stanowisk, „wchodząc po plecach Kościoła”, jak to sam nazywał.
Sam zdobywał się na samokrytykę, np. 20 maja 2000 r. podczas liturgii na placu Teatralnym w Warszawie dokonał rachunku sumienia Kościoła w Polsce, przepraszając także za swoje winy. Łamiącym się ze wzruszenia głosem przepraszał, że nie zdołał ocalić życia x. Jerzego Popiełuszki.
Pod pachą grubego kardynała
Kard. Glemp nie był wolny od zwykłych, ludzkich wad. Podczas wywiadu, który z nim przeprowadziłem dla Katolickiej Agencji Informacyjnej, przyznał, że zachował się niegrzecznie po konklawe w 2005 r., kiedy ogłoszono, że papieżem został kard. Joseph Ratzinger: „Zaraz po wyborze wszyscy kardynałowie ruszyli hurmem za papieżem. Szliśmy grzecznie w szyku, nikogo nie można było «przeskoczyć». Gruby Murzyn wszedł już za kolejne okno, tuż za papieżem. Wszedłem mu pod rękę i się przepchnąłem, a on to przyjął pobłażliwie. Chciałem widzieć ten szumiący, kipiący plac św. Piotra witający nowego Ojca Świętego”.
Grzegorz Polak, Mt 5,14
Prawdopodobnie gdyby nie on, Stefan Wyszyński nigdy nie zostałby prymasem. Gdyby nie on, Stefan Wyszyński trafiłby do obozu koncentracyjnego w Dachau – tak jak wszyscy jego koledzy z seminarium diecezji włocławskiej, wyświęceni w 1924 r. Siedmiu z nich zginęło śmiercią męczeńską. W trzecim tomie Pro memoria prymas Wyszyński zanotował: „Uniknąłem obozu tylko ja, dzięki temu, że na polecenie bp. Michała Kozala opuściłem Włocławek na kilka dni przed drugim aresztowaniem duchowieństwa”. Biskup wiedział, że x. prof. Wyszyński jest poszukiwany przez Gestapo.
14 czerwca Kościół katolicki w Polsce obchodzi wspomnienie liturgiczne bł. biskupa Michała Kozala (1893–1943).
Orędownik uwięzionego kardynała
Po wielu latach prymas Wyszyński wszedł w posiadanie palta biskupa męczennika, które przydało mu się w okresie uwięzienia. Tak wspominał te okoliczności: „Gdy zostałem biskupem lubelskim, przyszła do mnie pewna osoba z najbliższego otoczenia księdza biskupa Kozala, przyniosła jego płaszcz i kapelusz, i powiedziała: «Oddaję, bo może się przydać». Ponieważ już na 2 lata przed moim więzieniem wiedziałem, co mnie czeka, jako człowiek roztropny, kazałem uszyć sobie mocne buty i przygotowałem palto… Gdy pewni panowie przyszli po mnie, miałem na tyle przytomności, że wziąłem od dwóch lat przygotowane buty. Z paltem wyszło inaczej, gdyż miałem mieć cieplejsze. W ostatniej chwili, gdy moi domowi goście stali się zbyt brutalni, nie pozwolili wejść do kaplicy na pożegnanie, palto podała mi siostra i dopiero w aucie zobaczyłem, że to było palto biskupa Kozala. A więc przydało się! Bardzo się cieszyłem z tego odkrycia. Znalazłem orędownika. Modliłem się do niego wiele razy, aby uczciwie wywiązać się z zadania, które Bóg nałożył”.
Michał Kozal w 1914 r. doskonale zdał maturę, dzięki czemu otrzymał propozycję dalszych studiów od rządu pruskiego. Odrzucił ją jednak i wstąpił do seminarium arcybiskupiego w Poznaniu. Po święceniach kapłańskich udzielał się społecznie, a następnie pracował jako wykładowca i rektor w seminarium prymasowskim w Gnieźnie.
Zdolny, o nieposzlakowanej opinii, x. prof. Kozal został mianowany biskupem pomocniczym diecezji włocławskiej 12 czerwca 1939 r. 13 sierpnia tego samego roku przyjął sakrę biskupią w katedrze we Włocławku. Przyjęto go tam dość chłodno. Ktoś nawet powiedział, że Włocławek dawał Gnieznu prymasów Polski, a ono teraz przysłało mu zaledwie sufragana. Nie upłynęło wiele czasu, by nowy biskup stał się dumą Kościoła włocławskiego.
Cierniowa mitra
Nad Europę nadciągały czarne chmury. Młody biskup pomocniczy nie zdołał przygotować swojego herbu – na głowie miał ważniejsze sprawy. Jego herbem stała się wkrótce potem cierniowa mitra.
Z powodu wyjazdu z diecezji ordynariusza bp Michał Kozal jako biskup pomocniczy organizował życie religijne pod okupacją niemiecką. Wychodził na miasto mimo nalotów, aby pielęgnować rannych w szpitalu i podnosić włocławian na duchu. Imponował wszystkim niezmąconym spokojem, opanowaniem oraz rozwagą. Jego konfesjonał był oblężony. Słał – pisane doskonałą niemczyzną, bo chodził do pruskiej szkoły – protesty do władz okupacyjnych w związku z licznymi aresztowaniami polskich księży i innymi gwałtami zadawanymi Kościołowi.
Stoi pan przed katolickim biskupem
W końcu i on został aresztowany, stało się to 7 listopada 1939 r. Młody biskup dał wówczas dowód wielkiego męstwa. Gdy przyglądający się pakowaniu gestapowiec położył mu rękę na plecach, on strząsnął ją i powiedział: „W więzieniu będziecie mogli robić, co i jak wam się spodoba, tu jednak jeszcze ja jestem gospodarzem. Prawem gospodarza tedy proszę nie zapominać, że stoi pan przed biskupem katolickim”. Ile w tych słowach dumy i godności…
Niestety, słowa biskupa okazały się prorocze. Niemcy poddawali go wymyślnym torturom fizycznym i psychicznym. W areszcie spał na gołym betonie, repetowano broń pod drzwiami jego celi, by dać mu do zrozumienia, że zaraz zostanie wyprowadzony na rozstrzelanie. Już podczas pierwszego przesłuchania w więzieniu w Inowrocławiu dotkliwie go pobito, w wyniku czego uszkodzono mu słuch. Stolica Apostolska czyniła zabiegi dyplomatyczne, aby bp Kozal objął urząd ordynariusza lubelskiego, przyjął obywatelstwo niemieckie lub wyjechał z własnej woli do Generalnego Gubernatorstwa. On jednak te wszystkie propozycje zdecydowanie odrzucił.
Droga Krzyżowa w Dachau
9 kwietnia 1941 r., w Wielką Środę, przewieziono go do Berlina. W drodze do więzienia przy Alexanderplatz szedł w kajdanach jak zbrodniarz.
Dalsza gehenna czekała go w obozie koncentracyjnym w Dachau, w którym zamordowano 868 polskich księży i zakonników spośród 1777 tam więzionych. Otrzymał nr obozowy 24544 oraz pasiak z czerwonym trójkątem oznaczającym więźnia politycznego.
Pod groźbą pobicia kijami, w niewygodnych drewniakach, musiał przenosić w biegu 80-kilogramowe kotły z jedzeniem. Jeden z SS-manów bił biskupa po twarzy i groził, że zatłucze go jak psa. Często wyciągano go z szeregu, by dać mu cięższą taczkę lub większy kilof. Kilka razy został skatowany, a mimo to miał odwagę wstawiać się u kierownictwa obozu za bitych współwięźniów.
Szczególną formą upokorzenia był dla niego obowiązek wystawania przy bramie jako „osobliwość obozu” przy okazji wizyt dygnitarzy hitlerowskich. Biskup był oglądany niczym zwierzę w ogrodzie zoologicznym.
Duch silniejszy od cynizmu i okrucieństwa
Pomysłowość personelu obozowego w dręczeniu więźniów była zaiste diabelska. Bp Kozal, abstynent, na rozkaz SS-mana: Trink, du polnisches Schwein („Pij, ty polska świnio”), musiał wypijać dużą ilość wina bez możliwości uronienia nawet kropli. Tak jak inni więźniowie był poddawany wymyślanym przez niemieckich sadystów „sportom”, jak np. padanie na twarz w błoto.
W tak nieludzkich warunkach nie przestał być biskupem. Troszczył się o współwięźniów, pocieszał ich, dzielił się swoją porcją chleba. Gdy raz dostał dolewkę zupy i dokładkę ziemniaków, oddał wszystko jednemu z alumnów.
Obóz traktował jako swoją drogę krzyżową, współudział w cierpieniach Chrystusa. Do swoich wychowanków mawiał: „Pamiętacie nasze piątkowe Drogi Krzyżowe? Tam wam przewodziłem w sutannie, komży i stule. Dziś tu przewodniczę wam w pasiaku. To cała różnica. Trzeba, byśmy to specjalnie przeżyli. Bóg ma specjalne zamiary”.
Oficjalnie podano, że zmarł na tyfus, lecz świadkowie męczeństwa bp. Kozala relacjonowali, że niemiecki pielęgniarz wstrzyknął mu zastrzyk w ramię i ironicznie powiedział: „Będzie ci szybciej do wieczności”.
Patron czasów nieprzyjaźni
Beatyfikacji biskupa męczennika dokonał Jan Paweł II 14 czerwca 1987 r. na placu Defilad w Warszawie. Papież powiedział wówczas: „Oto człowiek, jeszcze jeden wśród tych, w których okazała się Chrystusowa władza «w niebie i na ziemi». Władza miłości — przeciw obłędowi przemocy, zniszczenia, pogardy i nienawiści. Tę miłość, którą Chrystus mu objawił, biskup Kozal przyjął w całej pełni jej wymagań. Nie cofnął się nawet przed tym najtrudniejszym: «Miłujcie waszych nieprzyjaciół». Niech będzie jednym jeszcze patronem naszych trudnych czasów, pełnych napięcia, nieprzyjaźni i konfliktów. Niech będzie wobec współczesnych i przyszłych pokoleń świadkiem tego, jak wielka jest moc łaski Pana naszego Jezusa Chrystusa — Tego, który «do końca umiłował»”.
Prezydent Trump cytuje biskupa
6 lipca 2017 r. podczas wizyty w Polsce ówczesny prezydent USA Donald Trump oddał hołd powstańcom warszawskim. W trakcie przemówienia na placu Krasińskich, mówiąc o niezłomności Polaków i ich osamotnieniu w walce z dwoma reżimami w trakcie światowej wojny, przytoczył słowa biskupa Michała Kozala: „Od przegranej orężnej bardziej przeraża upadek ducha u ludzi”.
Grzegorz Polak, Mt 5,14
W związku z otwarciem wystawy Doświadczyć wspólnoty. Nieznane fotografie z pożegnania prymasa Wyszyńskiego, publikujemy osobiste świadectwo senatora Jana Marii Jackowskiego, wówczas w 1981 roku fotoreportera „Tygodnika Solidarność” i autora wykonanych zdjęć.
* * *
28 maja 1981 roku o godzinie 4.40 zmarł w wyniku choroby nowotworowej kardynał Stefan Wyszyński, który przeszedł do historii jako Prymas Tysiąclecia. W tym czasie w Polsce panowało napięcie związane z zabiegami władzy komunistycznej, aby ograniczyć wpływy Solidarności. Ponadto 13 maja doszło do zamachu na Jana Pawła II. Do kraju docierały dramatyczne informacje o stanie zdrowia papieża. Obawiano się straty dwóch wybitnych Polaków. Kardynał Franciszek Macharski sytuację określił przejmująco: „Polska jest rozdarta między Warszawą i Rzymem”.
Wówczas jako student piątego roku historii na Uniwersytecie Warszawskim byłem już związany z opozycją demokratyczną. Podczas czterodniowych uroczystości pogrzebowych prymasa znalazłem się wśród akredytowanych fotoreporterów „Tygodnika Solidarność” wraz z Anną Brzezińską, Aleksandrem Kępliczem i Lesławem Wdowińskim.
Towarzyszyłem z obiektywem ostatniej drodze księdza prymasa. Fotografowałem te historyczne wydarzenia: od momentu wystawienia trumny w Domu Arcybiskupów Warszawskich 28 maja, następnie w późnych godzinach popołudniowych w deszczu podczas przejścia konduktu pogrzebowego ul. Miodową i Krakowskim Przedmieściem do kościoła seminaryjnego, mszę św. celebrowaną przez kard. Franciszka Macharskiego, oddawanie hołdu 29 i 30 maja zmarłemu Prymasowi Tysiąclecia przez rzesze Polaków oczekujących w kilometrowych kolejkach, aż do głównej części uroczystości 31 maja. Wtedy kondukt pogrzebowy przeszedł Krakowskim Przedmieściem i ulicą Królewską na plac Zwycięstwa (dziś Piłsudskiego), gdzie przy krzyżu z pamiętnej pielgrzymki Jana Pawła II z czerwca 1979 roku została odprawiona Msza Święta pod przewodnictwem kard. Agostino Casarolego. Mogłem jeszcze fotografować procesję żałobną, której towarzyszyło bicie dzwonów, z placu Zwycięstwa przez plac Zamkowy, gdzie zebrani przy kolumnie Zygmunta odśpiewali Boże, coś Polskę, aż do archikatedry św. Jana.
W życiu narodu, w chwilach szczególnych, odczuwamy nieodpartą potrzebę bycia razem. Uroczystości pogrzebowe Prymasa Tysiąclecia zgromadziły setki tysięcy Polaków. Zostały określone jako królewskie, naród żegnał bowiem Interrexa, czyli kogoś, kto w okresie bezkrólewia, a za takie uznawano rządy komunistów, zastępował króla. Kardynał Wyszyński uchodził zarówno za przywódcę religijnego i moralnego, jak i wielki autorytet społeczny. Przeprowadził ojczyznę i Kościół w Polsce przez czarną noc komunizmu z jego państwowym ateizmem oraz łamaniem podstawowych praw człowieka. Uosabiał trwałość i godność narodu. Jego wielkość uznała nawet władza komunistyczna, która, mimo że bezwzględnie go zwalczała, zgodziła się na zorganizowanie bezprecedensowych w realiach PRL uroczystości pogrzebowych wraz z transmisją radiową i telewizyjną oraz zarządziła kilkudniową żałobę narodową.
Pogrzeb księdza prymasa odbywał się w historycznej przestrzeni agoralnej – symbolicznej dla naszej tożsamości i służącej gromadzeniu się w szczególnie ważnych chwilach życia wspólnotowego. W Warszawie jest to fragment wytyczony przez plac Piłsudskiego, Krakowskie Przedmieście, plac Zamkowy i archikatedrę św. Jana.
W swoich pracach, których wybór mogą Państwo zobaczyć na wystawie, starałem się ukazać wielkość Prymasa Tysiąclecia, tego, kim był dla Polaków, i jak potrafił jednoczyć.
Jan Maria Jackowski, senator RP
JAN MARIA JACKOWSKI – senator RP, pisarz, publicysta, dziennikarz, absolwent historii na UW, doktor nauk humanistycznych. Ukończył także Podyplomowe Studia Fotografii Naukowej i Technicznej. Autor kilkunastu książek i ponad 1600 tekstów prasowych. W 1981 roku fotoreporter „Tygodnika Solidarność”, w latach 1984–1990 redaktor kwartalnika „Fotografia”, a w okresie 1990–2010 dziennikarz Telewizji Polskiej
Matko Czacka, która kijkiem szukasz sobie drogi
I masz w oczach niewidzących Niebios spokój błogi
I wśród głodu, nędzy, zbrodni wciąż uśmiech panieński,
Której modłów chętnie słucha Jezus Nazareński,
Między Polską a Chrystusem, Ty arko przymierza
Włącz nas wszystkich, i mnie także, do Twego pacierza.
Jan Lechoń, 1942
„Ona jedna widząca, a my wszyscy niewidomi” – mówił o matce Elżbiecie Róży Czackiej, która we wczesnej młodości straciła wzrok, zmarły w opinii świętości x. Aleksander Fedorowicz. 15 maja mija 60. rocznica śmierci zmarłej w Laskach w wieku 85 lat matki Róży Czackiej, która w zgromadzeniu przybrała imię zakonne Elżbieta. Założycielka ośrodka dla niewidomych w podwarszawskich Laskach oraz Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża 12 września br. zostanie beatyfikowana razem z prymasem Stefanem Wyszyńskim.
Nie tylko kalectwo było przeszkodą dla jej niezwykle dynamicznej działalności. Nie wszyscy ludzie Kościoła podzielali jej wizję stworzenia zgromadzenia, które miałoby w swoim charyzmacie służbę niewidomym. U progu II Rzeczypospolitej pewien prominentny prałat z kurii warszawskiej powiedział o niej: „Zachciało się ślepej babie zakon zakładać!”. Dziś owego prałata nikt nie pamięta, a „ślepa baba”, która stworzyła system opieki nad niewidomymi, zostanie wyniesiona na ołtarze. To właśnie w obrębie stworzonego przez nią zakładu dla niewidomych w Laskach powstał ośrodek odnowy liturgicznej oraz duszpasterstwa i formacji inteligencji katolickiej pod kierownictwem x. Władysława Korniłowicza.
Na stałej wystawie fotograficznej w Laskach zwracają uwagę dwa zdjęcia. Na jednym widać młodą, elegancką kobietę siedzącą w salonie. Entourage rozległego pałacu zdradza, że jest arystokratką. Obok mamy fotografię zrobioną pięć lat później. Ta sama kobieta stoi z kosturem w ręku we franciszkańskim habicie. Zestawienie tych fotografii robi wrażenie: ukazuje w syntetyczny sposób drogę Róży Czackiej z hrabiowskiego pałacu do franciszkańskiej celi. Zrezygnowała z luksusu i bogactwa – majątek jej rodziny zajmował niemal 5 tysięcy hektarów – na rzecz franciszkańskiego ubóstwa.
Hrabianka spada z konia
Urodziła się 22 października 1876 r. w Białej Cerkwi, 84 km od Kijowa, w arystokratycznej rodzinie Feliksa Czackiego, herbu Świnka, i Zofii z Ledóchowskich. Czaccy to ród zasłużony dla Polski i Kościoła katolickiego. Pradziadkiem Róży był Tadeusz Czacki, wybitny działacz oświatowy i gospodarczy, założyciel słynnego Liceum Krzemienieckiego. Stryjem zaś kard. Włodzimierz Czacki, dyplomata watykański, rzecznik spraw polskich w Sekretariacie Stanu Stolicy Apostolskiej, osobisty sekretarz papieża Piusa IX do spraw korespondencji obcojęzycznej. Za pontyfikatu Leona XIII zaś był nuncjuszem papieskim w Paryżu, następnie doradcą papieża i członkiem siedmiu kongregacji.
Ostatnie lata dzieciństwa i młodość Róża Czacka spędziła w Warszawie. Z rodzinnego domu, dzięki dobrym guwernerom, wyniosła znakomite wykształcenie i biegłą znajomość czterech języków obcych. Nad jej wychowaniem religijnym czuwała babka Pelagia z Sapiehów. Młoda Róża w stopniu niemal doskonałym opanowała grę na fortepianie. Dzięki ojcu nabyła znajomość spraw gospodarczych, co tak bardzo przydało się jej później, gdy tworzyła ośrodek w Laskach i nim kierowała.
Ze względu na obciążenie dziedziczne istniało duże ryzyko, że Róża straci wzrok. Doszło do tego, gdy miała 22 lata i spadła z konia podczas brania przeszkody. Zamierzała szukać ratunku w kolejnych zagranicznych operacjach, ale doktor Bolesław Gepner pozbawił ją złudzeń. Oznajmił, że nie ma szans na odzyskanie wzroku, i poradził, żeby zajęła się losem 18 tys. niewidomych w Królestwie Polskim. Znajdowali się oni w sytuacji godnej pożałowania, tylko niewielki procent objęty był opieką. Róża Czacka tę radę wzięła sobie mocno do serca. Na trzy dni zamknęła się w pokoju. Wyszła z niego z postanowieniem poświęcenia życia służbie niewidomym.
Do tego dzieła zabrała się metodycznie. Opanowała alfabet Braille’a, a potem udała się na Zachód, żeby we Francji, Niemczech, Austrii i Szwajcarii poznać nowoczesne metody pracy z niewidomymi. We Francji zafascynowała się działalnością Stowarzyszenia im. Valentina Haüy, które promowało nowatorską ideę pomocy niewidomym. Zamiast dawać zwyczajową jałmużnę, przygotowywało ich do różnego rodzaju zawodów, aby mogli być użyteczni społecznie. Ta idea przyświecała też założonemu Towarzystwu Opieki nad Ociemniałymi w Królestwie Polskim 19 listopada 1908 r. w pałacu Czackich w Warszawie.
Działalność społeczna nie przeszkodziła jej w opiece nad chorymi na raka rodzicami. Odziedziczywszy w 1909 r. po śmierci ojca majątek, przeznaczyła go na potrzeby niewidomych.
W 1910 r. wynajęła mieszkanie przy ul. Dzielnej 37 na przytułek dla niewidomych dziewcząt. Uczyły się one tam czytania i pisania alfabetem Braille’a, śpiewu, a także wyrabiania koszyków, krzeseł i tworzenia odzieży dzianej.
Rok później zainicjowała działalność patronatu nad niewidomymi mieszkającymi w rodzinach.
W 1921 r., na terenie dawnego folwarku w Laskach podarowanego jej przez rodzinę Daszewskich, ruszyła budowa Zakładu dla Ociemniałych. To tam znalazła miejsce szkoła dla niewidomych i warsztaty, prowadzone przez wspaniałych nauczycieli, oddanych idei matki Czackiej.
W Laskach powstał też dom macierzysty Zgromadzenia Franciszkanek Służebnic Krzyża, powołanego do pomocy niewidomym, istniejącego formalnie od 1 grudnia 1918 r. Swoim siostrom powtarzała: „Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Przez Krzyż do nieba”. „Ta mężna i dzielna niewiasta, jaką znamy z jej zapisków, głęboko zjednoczona z Bogiem, widząca Jezusa, który krwią swoją obmywa ją i całe jej dzieło, jest jednocześnie człowiekiem zwyczajnym i serdecznym. Troszczy się o każdy najmniejszy drobiazg, o ludzi, których spotyka” – napisał o założycielce ośrodka w Laskach x. dr Andrzej Gałka, pełniący obecnie funkcję krajowego duszpasterza niewidomych.
Laski stały się nowoczesną placówką kształcenia i formacji duchowej niewidomych, którzy dzięki nabytym tam umiejętnościom zawodowym mogli w miarę samodzielnie funkcjonować w społeczeństwie, a nie liczyć na jego wsparcie. Założycielka przywiązywała dużą wagę do tej formacji. Istotę zagadnienia ujęła w następujących słowach: „Niewątpliwie ślepota jest ciężkim kalectwem. Ale nie jest to ten stan ubóstwa wewnętrznego i niezaradności życiowej, za jaki uważają zwykle widzący życie niewidomego. Tu bardziej może niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie da się sprawdzić w całej mocy, że człowiek nie jest tylko ciałem, że jego strefa działania nie ogranicza się tylko do zmysłów. Człowiek pozbawiony jednego zmysłu […] nie jest skazany na bytowanie roślinne, ale może w sobie zrealizować pełnię najwyższego życia ludzkiego – życie duchowe”.
We wrześniu 1939 r. matka Czacka została ciężko ranna podczas nalotów na Warszawę. Przeszła operację bez znieczulenia.
Połączyły ich Laski
Matka Czacka była jedną z najważniejszych kobiet w życiu prymasa Wyszyńskiego. W swoich zapiskach Pro memoria skrzętnie odnotował wszystkie wizyty u niej w Laskach. Zawsze prosił matkę Elżbietę o modlitwę w różnych intencjach. Gdy był w więzieniu, poprosił swego ojca o przesłanie mu fotografii matki Czackiej.
Poznali się w 1926 r., kiedy ona była już znana w całej Polsce, a Stefan Wyszyński miał za sobą ledwie dwa lata kapłaństwa. Zbliżyli się bardzo do siebie podczas okupacji niemieckiej. W 1940 r. x. prof. Wyszyński, na zaproszenie matki Czackiej i x. Władysława Korniłowicza, został kapelanem filii zakładu w Kozłówce na Lubelszczyźnie. Przebywała tam grupa 24 młodych zakonnic ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża i 18 niewidomych dziewcząt z Lasek. Tę służbę x. Wyszyński kontynuował, gdy grupa z Lasek przeniosła się do Żułowa.
W czerwcu 1942 r. przyszły prymas został kapelanem w Laskach, stając się bliskim współpracownikiem matki Czackiej. Pracowali razem nad uzupełnieniem konstytucji Zgromadzenia Franciszkanek Służebnic Krzyża, codziennie po kilka godzin omawiali bieżące sprawy zakładu dla niewidomych.
„Było w niej coś z Traugutta”
Podczas powstania warszawskiego x. Wyszyński został kapelanem tamtejszego szpitala powstańczego, a także kapelanem grupy Kampinos AK o pseudonimie Radwan III. Nie byłoby tych dwóch funkcji w curriculum vitae prymasa Wyszyńskiego, gdyby nie matka Czacka. Kiedy dowiedziała się o godzinie W 1 sierpnia 1944 r. w stolicy, podjęła natychmiastową decyzję: „Przystępujemy do powstania!”.
Wówczas ruszyła pomoc Lasek dla walczącej Warszawy, dla wygnańców ze stolicy otwarto składy bielizny i ubrań niewidomych. Kiedy pracownicy zwrócili uwagę matce Czackiej, że to dobro zakładu, odparła: „Przecież ci ludzie z Warszawy są bardziej w tej chwili potrzebujący”. Zdecydowała też o zorganizowaniu szpitala powstańczego, i to pod nosem Niemców obecnych w Laskach.
Po nominacji na biskupa lubelskiego w 1946 r. kontakty x. Wyszyńskiego ze Zgromadzeniem Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża nie osłabły. Po nominacji na arcybiskupa gnieźnieńskiego i warszawskiego, czyli Prymasa Polski, jego związki z matką Czacką i Laskami jeszcze bardziej się zacieśniły. Kiedy został kardynałem, matka Elżbieta oznajmiła prymasowi, że odtąd uważa go za „najwyższą władzę w Polsce”.
Nie tylko Jasna Góra, lecz także Laski były jego duchową ojczyzną. Prymas bywał tam kilkanaście razy w roku – z wyjątkiem lat uwięzienia. W Wielki Piątek uczestniczył w liturgii Męki Pańskiej w laseckiej kaplicy, a w Wielką Sobotę wygłaszał konferencję. Za każdym razem odwiedzał matkę Elżbietę, także wtedy gdy przestała pełnić funkcję kierowniczą w zgromadzeniu.
Wierszem sławił ją Jan Lechoń, a prymas Wyszyński na pogrzebie matki Czackiej powiedział: „Było w niej coś z Traugutta”.
Grzegorz Polak, Mt 5,14
Pod koniec 1945 r. zmarł wyczerpany tułaczką wojenną biskup lubelski Marian Fulman. Lublin nie czekał długo na nowego pasterza, bowiem już 28 marca 1946 r. ogłoszono, że nowym ordynariuszem został mianowany x. prof. Stefan Wyszyński. W środowisku duchownych Lublina był postacią znaną jako absolwent Wydziału Prawa i Nauk Społeczno-Ekonomicznych KUL. Wiedziano też, że podczas okupacji ukrywał się na Lubelszczyźnie.
Swój format duchowy nowy pasterz odsłonił już w pierwszym liście do tymczasowego rządcy diecezji lubelskiej, x. rektora Piotra Stopniaka, prosząc go o jak najskromniejsze urządzenie mieszkania, tak żeby potem nie musiał usuwać rzeczy, które uważałby za zbyteczne. „Nie przywożę z sobą żadnych mebli, gdyż wszystko mi zabrano podczas wojny. Może uda się księdzu Rektorowi zdobyć jakieś łóżko do sypialni. Niech będzie zwykłe, żelazne, nie meblowe” – pisał bp Wyszyński do x. Stopniaka.
Dzieci moje!
Diecezjanie z niecierpliwością oczekiwali na pierwsze słowa nowego biskupa. Już na samym początku, w kazaniu wygłoszonym na ingresie w katedrze lubelskiej, pozyskał sobie zaufanie i sympatię wiernych wyznaniem, w jakim charakterze przybył do Lublina: „Dzieci moje! Dwa te słowa mogą wydać się Wam zuchwalstwem. Czy mam prawo Was, Najmilsi, tu zebranych, nazywać «dziećmi moimi», gdy widzę u wielu posiwiały włos? Zapewne w porządku przyrodzonym byłoby to zuchwalstwem. Ale istnieje inny jeszcze porządek na świecie, stokroć silniej łączący lud niż więzy krwi, nazwiska, narodu. To porządek łaski nadprzyrodzonej, ustanowiony na krzyżu przez Chrystusa Pana. W imię tego porządku staję dziś przed Wami, jako Wasz, z woli Boga i Stolicy św., Ojciec”.
Odtąd tak będzie zaczynać swoje kazania do ludu Bożego, a po wyborze na prymasa rozwinie tę frazę tak: „Umiłowane dzieci Boże, dzieci moje”.
W czasach, kiedy nowa władza zaczęła wyraźnie dawać do zrozumienia, że Kościół katolicki jest dla niej wrogiem numer jeden, otuchą musiały napawać słowa biskupa Wyszyńskiego z listu pasterskiego na ingres do katedry lubelskiej: „Obowiązkiem moim jest walczyć za «święty lud Boży» i w walce tej pierwsze ciosy ugodzą zawsze we mnie, jak być powinno. Moim obowiązkiem jest przyjąć te ciosy, by Was przed nimi osłonić. Ale to właśnie daje mi prawo do Waszej, najmilsi mi Bracia, wiary, miłości i modlitwy”.
Biskup będzie z młodzieżą!
Prawdziwość tych słów potwierdziła dramatyczna rzeczywistość powojenna. W styczniu 1947 r. lubelska młodzież szkół średnich zastrajkowała przeciwko udziałowi w propagandowym wiecu, który miał być wyrazem poparcia komunistów w wyborach do Sejmu. Młodzi wyszli na ulice, a potem zebrali się w katedrze. Zdenerwowany wojewoda lubelski zadzwonił do biskupa Wyszyńskiego, mówiąc: „Księże biskupie, ksiądz przetrzymuje młodzież w katedrze, a powinna być w szkole. Jeśli nie opuści katedry, zastosujemy wszelkie środki”. Biskup odpowiedział: „Panie wojewodo, proszę mnie nie straszyć”. Usłyszał w słuchawce: „Będziemy strzelać!”. Bp Wyszyński ripostował: „My, Polacy, nie boimy się strzałów, ale proszę przyjąć do wiadomości, że biskup lubelski będzie wtedy z młodzieżą”. Rozmowę zakończył trzask słuchawki rzuconej przez wojewodę.
Przedstawiciel władzy ludowej nie żartował. Na ulicach pojawiły się patrole milicji obywatelskiej i nowo powstałej formacji, osławionego ORMO. Wielu młodych spałowano i wywieziono za miasto. Tu jednak swój stosunek do władzy zademonstrowali chłopi, którzy z honorami odwozili furmankami młodzież do Lublina. Kiedy delegacja strajkującej młodzieży przyszła do nowego biskupa lubelskiego, ten przyjął ją z otwartymi ramionami. Pochwalił za patriotyczną postawę i obiecał, że będzie interweniował u władz w sprawie represjonowanej młodzieży.
Furą, ale z banderią
Przyszło mu dźwigać diecezję z powojennych ruin. Zaczął swoją posługę w czasie, kiedy w lasach działali jeszcze żołnierze antykomunistycznego podziemia. Nowy biskup ich nie potępił, czego oczekiwałaby komunistyczna władza.
Bp Wyszyński okazał się tytanem pracy. Nie oszczędzał się. Nie miał ani biskupa pomocniczego, ani zaplecza strukturalnego, nie posiadał nawet kapelana, cały ciężar pracy w diecezji wziął na siebie. Do wielu parafii dojeżdżał furmanką, ale ponieważ wierni chcieli, żeby było paradnie, biskupowi zawsze towarzyszyła banderia konna.
Tak go wspominał abp Bolesław Pylak, późniejszy ordynariusz lubelski: „Bp Wyszyński był człowiekiem szalonej pracy, był nieprawdopodobnie pracowity. Podziwiałem go za to, odpoczywał jedynie, gdy był chory. W ciągu 2 lat i 8 miesięcy zwizytował 1/3 diecezji, 80 z 244 parafii. To był nadludzki wysiłek. Czasami jechaliśmy na cały tydzień. Biskup spotykał się z setkami osób, bierzmował – pamiętam Zamość, gdzie asystowałem podczas bierzmowania 6 tysięcy młodzieży. Z każdej wizytacji przygotowywał protokół, który liczył, nie zwyczajowo jedną czy dwie strony, ale kilkanaście. Ujmował w nich wszystkie aspekty życia parafii. Nie wiem, kiedy to pisał, chyba w nocy”.
Biskup w tych opisach nie koloryzował. Dostrzegał ofiarność wiernych, ale nie uchodziło jego uwagi zwyczajne duchowe lenistwo. Podczas wizytacji parafii Uchanie zaobserwował: „Nabożeństwo lud spędza głównie na cmentarzu, choć świątynia jest przestronna i pusta, wielu wprost leży na trawie, nawet gdy się odprawia nabożeństwo, albo siedząc gromadkami gwarzy sobie na wozach. Zaproszeni do kościoła idą z ociąganiem się”.
Biskup zohydzający socjalizm
Biskup lubelski od początku był na celowniku władzy ludowej. Inwigilowano jego najbliższe otoczenie, nagrywano wszystkie jego kazania i wystąpienia. Do Ministerstwa Publicznego w Warszawie raportowano z Lublina, że „biskup lubelski Wyszyński stosuje obecnie politykę rugowania księży o nastawieniu pozytywnym do obecnych rzeczywistości”.
Naczelnik Wydziału V Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie wydał taką opinię biskupowi lubelskiemu: „Działalność jego nacechowana jest zdecydowanie wrogim stosunkiem do marksizmu. Biskup Wyszyński prowadzi różnostronną wrogą działalność antyludową i antyradziecką. W swych kazaniach, konferencjach wszelkimi mniej lub więcej wyrafinowanymi sposobami usiłuje zohydzić obecny ustrój”.
Na pewno na taką klasyfikację zasługiwało kazanie bp. Wyszyńskiego wygłoszone 3 kwietnia 1948 r. do robotników w kościele na Bronowicach w Lublinie. Jego treść znamy z relacji pracownika Urzędu Bezpieczeństwa: „Wystąpił on (biskup) przeciwko wyścigowi pracy, który daje może więcej produkcji, ale jakościowo znacznie gorszą. «Cóż z tego, że mam pudełko zapałek, skoro jest w nim tylko jedna zapałka dobra, cóż z tego, że mamy dużo traktorów, skoro wśród nich do użytku nadaje się tylko jeden». Dzisiaj każą pracować jak najszybciej i jak najwięcej – a Kościół każe pracować powoli i dokładnie. Kościół zawsze walczy o prawa człowieka, dawniej walczył o prawa dla niewolników i dzisiaj walczy o prawa dla proletariatu, który w nowym ustroju stał się niewolnikiem”.
Takie słowa, obnażające absurdalność systemu socjalistycznego, mógł wygłosić człowiek naprawdę bardzo odważny.
Profetyczna rozmowa na gruzach katedry
Bp Wyszyński zastał diecezję „drewnianą”, a zostawił „murowaną”. Zniszczony po wojnie Kościół lubelski pamiętał jeszcze bestialstwo Niemców, czego symbolem był obóz koncentracyjny na Majdanku czy tzw. eksperyment etniczny na Zamojszczyźnie, który polegał na wysiedleniu miejscowej ludności i zastąpienie jej niemiecką.
Odchodząc na stolicę prymasowską w Gnieźnie i Warszawie, bp Wyszyński zostawił diecezję lubelską ze wszystkimi funkcjonującymi strukturami, wieloma odbudowanymi świątyniami, nade wszystko z karnym i dynamicznym zespołem duszpasterskim, gotowym skoczyć w ogień za swym biskupem.
Cofnijmy się do 25 marca 1946 r., kiedy w Poznaniu kard. August Hlond oznajmił x. Wyszyńskiemu decyzję Piusa XII o mianowaniu go biskupem lubelskim. Było to trzy dni przed oficjalnym ogłoszeniem nominacji. Wieczorem prymas Polski spacerował po Ostrowie Tumskim wokół zburzonej katedry poznańskiej razem ze swoim kapelanem, x. Bolesławem Filipiakiem, późniejszym kardynałem. W pewnym momencie kard. Hlond odezwał się do kapelana: „Był dziś nowy biskup lubelski – młody, inteligentny, dzielny. Jestem rad, że tę ważną stolicę obejmuje x. prof. Wyszyński”. Na to odezwał się x. Filipiak: „Teraz to ja już wiem, kto będzie przyszłym prymasem!”. Kard. Hlond się żachnął: „Księże, ja jeszcze żyję!”. Kapelan pospieszył z wyjaśnieniem: „Eminencjo, to po najdłuższym życiu Waszej Eminencji!”. Udobruchany prymas zamyślił się, po czym powiedział: „Ksiądz profesor Wyszyński! Niezła propozycja – doskonale”.
Kard. Hlond musiał pamiętać tę rozmowę. Kiedy umierał trzy lata później, wskazał papieżowi jako swego następcę na stolicy prymasów Polski biskupa lubelskiego Stefana Wyszyńskiego. To, co robił w skali diecezji, realizował od 1949 r. jako prymas w wymiarze ogólnopolskim, wzbogacając o programy duszpasterskie i społeczne, które zmieniły Kościół i Polskę. Nie ulega wątpliwości, że okres lubelski zahartował i znakomicie przygotował biskupa Wyszyńskiego do pełnienia najważniejszej funkcji w Kościele katolickim w Polsce.
Grzegorz Polak, Mt 5,14
Źródła wykorzystane:
abp Bolesław Pylak, Stefan Wyszyński, biskup lubelski, Lublin 2000
Dzieci moje! Biskup Stefan Wyszyński, ordynariusz lubelski 1946–1949, Lublin 2017
72 lata temu, w mroźny, lutowy dzień nowy Prymas Polski, abp Stefan Wyszyński został wprowadzony na urząd arcybiskupa metropolity warszawskiego. Ponieważ archikatedra pw. św. Jana Chrzciciela była jeszcze zrujnowana po wojnie, ingres odbył się w prokatedrze Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny i św. Józefa Oblubieńca, która jako jedna z nielicznych warszawskich świątyń przetrwała okres wojny w prawie nienaruszonym stanie.
Ingres nastąpił niemal trzy miesiące po tym, jak papież Pius XII ogłosił nominację biskupa Wyszyńskiego na konsystorzu 12 listopada 1948 r., a cztery dni później podpisał bullę nominacyjną. W tym czasie Episkopat Polski, nie wiedząc o woli umierającego prymasa Augusta Hlonda, który wskazał biskupa lubelskiego jako swego następcę, ani o decyzji papieża w rezydencji kard. Adama Stefana Sapiehy w Krakowie, opowiedział się za likwidacją unii kościelnej Gniezna i Warszawy, przywróceniem dawnej unii Gniezna z Poznaniem oraz wysunął kandydaturę arcybiskupa poznańskiego Walentego Dymka na wakujące arcybiskupstwo gnieźnieńskie i biskupa Stefana Wyszyńskiego na arcybiskupstwo warszawskie. Memoriał w tej sprawie zawieźli do Rzymu biskupi Michał Klepacz i Tadeusz Zakrzewski. Tam dowiedzieli się o decyzji Piusa XII. Stało się jasne, że następcą kard. Augusta Hlonda zostanie biskup Wyszyński, który obejmie rządy w dwóch archidiecezjach: gnieźnieńskiej i warszawskiej.
Sam zainteresowany długo się bronił przed objęciem zaszczytnej funkcji prymasa, ale przekonał go argument abp. Sapiehy, wielkiego autorytetu w Episkopacie, który stwierdził, że „Ojcu Świętemu się nie odmawia”.
Niedługo po nominacji abp Wyszyński napisał do swojego ojca Stanisława: „Nie grozi mi, mój Drogi Ojcze, ani próżność, ani duma, ani zarozumiałość, ani wyniosłość. Jestem przytłoczony poczuciem małości”.
Szedł w procesji od kościoła akademickiego św. Anny do konkatedry „wśród morza głów ludzkich, tłumów młodzieży i dziatwy” – jak zapisał w swoich Pro memoria. „Zwalona kamienica – czytamy dalej w relacji Prymasa – pokryta była ludźmi. Poważnie lękałem się wypadku. Zewsząd podnosiły się okrzyki. Gruzy i zwaliska ożyły, kamienie wołały. Trzeba zachować wiele spokoju, by nie zapomnieć, jak szybko głos przebrzmiewa, a pozostaje trud i mozół, jakżeż często osamotniony i milczący. Ale dziś jest godzina okrzyków, za chwilę tłum się rozejdzie w spokoju do domu. Praca zazwyczaj odbywa się w ciszy. W wielkim tłoku dotarliśmy do Prokatedry. Tutaj posuwanie naprzód stało się niemożliwe. Długi czas stałem na placu, spokojnie czekając, aż zapanuje jakiś ład. Trzeba było jednak użyć jakiegoś wysiłku, by przedostać się do wnętrza. Mogliśmy tak stać na placu godzinami. Dopiero młodzież akademicka umożliwiła nam wejście do świątyni. I tutaj pełno, chociaż wejście było za biletami”.
Warszawiacy nie znali swojego nowego pasterza, który przybył do nich z Lublina. Wiele powiedział i o sobie, i o swojej wizji pasterskiej w liście z okazji ingresu do Gniezna i Warszawy: „Nie jestem ci ja ani politykiem, ani dyplomatą, nie jestem działaczem ani reformatorem. Ale natomiast jestem ojcem waszym duchownym, pasterzem i biskupem dusz waszych, jestem apostołem Jezusa Chrystusa. […] Zadaniem moim jest: chrzcić, bierzmować, konsekrować, święcić, ofiarować, nauczać i sądzić […]. Niosę wam Lumen Christi – światło Chrystusowe, i wołam do wszystkich – do was, kapłani, i do was, domownicy wiary: pomóżcie mi wdźwignąć w dom nasz pochodnię Bożą i umieścić na wysokim miejscu, aby świeciła wszystkim, którzy są w domu, aby rozświeciła mroki i zakątki umysłów i serc, aby naród, który jeszcze w ciemności siedzi, ujrzał światłość wielką. Z każdym z was, dzieci moje, pragnę wołać: Światła! Więcej światła! Więcej Bożego światła!”.
Mimo to wierni chcieli na własne oczy zobaczyć nowego pasterza i usłyszeć swojego biskupa. Z miejsca zaskarbił sobie sympatię, kiedy zaczął kazanie słowami: „Umiłowane dzieci Boże, dzieci moje”. Warszawianie tłumnie wypełniający świątynię nie mieli wątpliwości, że mają przed sobą pasterza, przy którym mogą się czuć bezpiecznie. Ich sympatię i uznanie zjednał także gest wobec sędziwego biskupa Antoniego Szlagowskiego, który wspierając się na podtrzymujących go kapłanach, ledwo wstał, aby złożyć hołd nowemu pasterzowi. Prymas natychmiast opuścił miejsce przewodniczenia, podszedł do starego biskupa i serdecznie go objął.
Z miejsca pokochał swoje nowe miasto. W Pro memoria zapisał: „Od dzisiaj zaczyna się moja droga przez Warszawę. Znam ją dobrze; jestem z nią związany tak blisko, chociaż nigdy się nią nie entuzjazmowałem. Może najbardziej była mi bliska, gdy broczyła krwią w Powstaniu, gdy patrzyłem z Izabelina na dymy ofiarne wielkiego ołtarza całopalenia. Po ulicach Warszawy biegała od młodości moja matka, która jako sierota wcześniej zetknęła się ze Stolicą. Ja też, już jako sierota, po zgonie Matki, znalazłem się w Warszawie, w gimnazjum Górskiego, w którym coś dwa lata spędziłem; dopiero zajęcie Stolicy przez Niemców przecięło mi powrót do szkoły. W okresie wojny spędziłem w Stolicy trzy lata. Obecnie jestem tutaj trzecim nawrotem. Dzisiaj muszę pokochać Warszawę i oddać jej swe siły i życie […]”.
Nowy prymas nie mógł przypuszczać, że w ten sposób rozpoczął nie tylko nowy etap w historii stolicy, lecz także w dziejach Kościoła i Polski.
Grzegorz Polak, Edgar Sukiennik, Mt 5,14
Źródła:
Andrzej Micewski, Kardynał Wyszyński, prymas i mąż stanu, Paris 1982.
Anna Rastawicka, Ten zwycięża, kto miłuje, Warszawa 2019.
Stefan Wyszyński, Pro memoria. Zapiski z lat 1948-1949 i 1952-1953, Warszawa-Ząbki 2007.
Stefan Wyszyński, List pasterski na ingres do Gniezna i Warszawy, w: Dzieła zebrane, t. I, Warszawa 1991.
Życie człowieka, który przeszedł do historii jako Prymas Tysiąclecia mogło się zakończyć lutowego mroźnego popołudnia 1949 r. Gdyby plan komunistów się powiódł, zapewne inaczej potoczyłyby się dzieje Kościoła katolickiego w Polsce i polskiego narodu.
Biskup Stefan Wyszyński podczas krótkiej misji w diecezji lubelskiej szybko przekonał się, że rządzący Polską z nadania sowieckiego komuniści będą robić wszystko, aby mu przeszkodzić w wypełnianiu jego misji. Młody biskup przeżył niejedną prowokację, doświadczył licznych szykan i dyskryminacji Kościoła, przeciwko czemu protestował. Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego otoczyło go gęstą siatką donosicieli – w latach 1946-1948 było ich szesnastu. To wszystko blednie jednak przy tym, co spotkało go, gdy został powołany na urząd arcybiskupa gnieźnieńskiego i warszawskiego. Władza komunistyczna, która jego nominację przyjęła z jawną wrogością, widząc w nim zajadłego antykomunistę, uciekła się wówczas do najbardziej wyrafinowanego środka, przy pomocy którego chciała zastraszyć nowego prymasa Polski.
Po południu 5 lutego 1949 r., trzy dni po ingresie do bazyliki prymasowskiej w Gnieźnie, czarny amerykański buick wiozący arcybiskupa Wyszyńskiego, ze względu na ośnieżoną drogę, ruszył powoli w kierunku Witkowa. Tam mieszkańcy miasteczka zgotowali swemu pasterzowi serdeczne przyjęcie. Wieczorem limuzyna zatrzymała się przed farą w Kole, gdzie prymas miał nocować w miejscowej plebanii.
Lina jak ostry nóż
Prymas, kładąc się spać, nie miał pojęcia, co zdarzyło się na trasie z Witkowa do Wrześni. Wedle wywiadu bezpieki to właśnie tamtędy miał jechać arcybiskup Wyszyński. Jednak prymasowski buick pojechał inną trasą, omijając Wrześnię.
W Pro memoria pod datą 5 lutego 1949 r. Stefan Wyszyński dopisał w post scriptum: „W kilka dni później dowiedziałem się, że samochód jednej z gnieźnieńskich firm, który podążał za nami do Wrześni via Witkowo , chcąc zobaczyć powitanie prymasa, po uroczystości ruszył traktem na Wrześnię i wpadł na linę stalową, rozciągniętą na wysokości kierownicy między dwoma drzewami. Lina była uczepiona i trudna do zauważenia. Natychmiast dali znać do kurii. Tłumaczyli sobie przygodę tym, że w Gnieźnie krążyła pogłoska, że prymas uda się z Witkowa do Wrześni, i że lina była przygotowana dla niego. Prosiłem kurię, by pogłoskę tę dementowała”. Niemniej o incydencie prymas Wyszyński poinformował wiceministra Władysława Wolskiego, z którym miał niedługo potem oficjalne spotkanie.
Zapis prymasa nie oddaje grozy sytuacji. Według publicystów i historyków był to prawdziwy zamach, przygotowany z premedytacją i fachowo. Janusz Zabłocki, biograf kardynała Wyszyńskiego, działacz katolicki, a podczas wojny żołnierz Szarych Szeregów, przeszkolony w ramach „Wielkiej Dywersji”, zapisał w swojej książce Prymas Stefan Wyszyński: „Stalowa lina, prawie zawsze dla nadjeżdżającego pojazdu niewidoczna, zwłaszcza w mroku i mgle, była bronią prostą i straszną. Motocyklistom i ludziom w odkrytych samochodach ścinała głowy niby ostry nóż, potrafiła też – jak zapewniali partyzanci ze wschodu – żołnierza w szoferce ciężarówki przeciąć na pół. Zamocowana nieco niżej, skośnie do kierunku jazdy, zrzucała pędzący samochód do rowu; sprawiała, iż roztrzaskiwał się o drzewa albo wywracał do góry kołami, stając w płomieniach. (…) pod Wrześnią, najwidoczniej nie obawiano się zaalarmowania milicji, nie było zatem potrzeby ani się kryć, ani działać w pośpiechu. Według zapisu stalowa lina była pomalowana na czarno, przez co stawała się dla pojazdu mniej widoczna. Świadczyło to, że nie zakładali jej amatorzy; świadczyło też, że zasadzka była starannie wcześniej obmyślona i przygotowana”.
„Piekielny zamysł” i milczenie prymasa
Można sobie zadać pytanie: dlaczego prymas Wyszyński nie wspominał publicznie o tym incydencie? Czyżby go bagatelizował i nie zdawał sobie sprawy z tego, jakie mógł mieć dla niego konsekwencje? Janusz Zabłocki tłumaczy to następująco: „Ksiądz prymas w pełni zrozumiał, co wówczas zaszło i co miało go spotkać. Ten niepojęty wybuch zła i nienawiści musiał go zapewne głęboko poruszyć. Ale równocześnie zdawał sobie sprawę, iż w zamierzeniach sprawców zamach ten – choć bezpośrednio wymierzony w niego – ugodzić miał w cały polski Kościół. Chciano nie tylko pozbyć się – w wyniku „nieszczęśliwego wypadku” – nowego Prymasa, który jawił się jako wróg komunistycznej władzy, lecz także zastraszyć jego ewentualnego następcę, biskupów, kapłanów, wiernych. Chciano ich porazić lękiem, wywołać wahania, skrzywić świadectwo. Ażeby nie dopuścić, by oczekiwania zamachowców zostały spełnione, należało zdobyć się na to, by nad zwyczajnymi w takim przypadku ludzkimi reakcjami zapanować. Należało – wspierając się wiarą i modlitwą – odnaleźć wobec tego faktu właściwy dystans i zignorować go. Tylko w ten sposób można było unicestwić piekielny zamysł, jaki leżał u jego źródeł”.
Epizod ten, który mógł zakończyć się tragicznie, zapadł kard. Wyszyńskiemu głęboko w pamięci. Osiem lat później w Gnieźnie, jak czytamy w Pro memoria pod datą 2 lutego 1957 r. wspominał go w rozmowie z biskupem Lucjanem Bernackim, jako „jedną z ciężkich udręk”, zadanych mu z okazji ingresu gnieźnieńskiego przez reżim komunistyczny.
Prymas Wyszyński nie dał się zastraszyć. W Pro memoria zapisał: „Największym brakiem apostoła jest lęk. Bo on budzi nieufność do potęgi Mistrza, ściska serce i kurczy gardło. Apostoł już nie wyznaje. Czyż jest jeszcze apostołem? Lęk apostoła jest pierwszym sprzymierzeńcem nieprzyjaciół sprawy”. „Nieprzyjaciele sprawy” nie byli w stanie zastraszyć prymasa także cztery lata później, gdy przyszli do jego domu, aby go aresztować.
Grzegorz Polak, Mt 5,14
Cytaty za:
Janusz Zabłocki, Prymas Stefan Wyszyński. Opór i zwycięstwo 1948-1956, Warszawa 2002
Stefan kard. Wyszyński, Pro memoria t.1: 1948-1952, s. 26; t. 4: 1956-1957, Warszawa 2020